Tarnica, Trohaniec - 11-12.09.2021

Bieszczadzkie Anioły

Jednym z moich planów od długiego czasu było powrócić chociaż raz do Bieszczad. Wiele razy z kolegami ze studiów mieliśmy pomysł, by po prostu tam pojechać, a nawet raz planowaliśmy szukając lokum. Jednak z jakiegoś powodu nie mogliśmy tego zrealizować. Podobnie Diadem Gór Polskich dał mi wraz z rodzicami, by poważniej pomyśleć na temat tego zakątka gór. Praktycznie z dnia na dzień, po dość krótkim przeszukiwaniu noclegów, posiadaniu transportu (czytaj: auta), bo dość ciężko poruszać się po okolicznych miejscowościach, bez własnego samochodu, znaleźliśmy się w drodze do tego krańca Polski.

 

Tarnica 11.09.2022

 Link do zdjęć: https://photos.app.goo.gl/KgbqjBJ5bUNo2c5Y8

Dosłownie wyglądało to tak, że w czwartek ktoś powiedział, że moglibyśmy gdzieś pojechać, a w piątek (10.09) po pracy, wieczorem już przejeżdżaliśmy przez kolejne miejscowości województwa podkarpackiego. Nie byliśmy odzwyczailiśmy się od tak długiej jazdy, bo w naszym miejscu noclegowym w Nasicznem, w gminie Lutowiska znaleźliśmy się około 22, gdzie była już totalna noc. Było dość niepokojąco, jadąc z półtorej godziny przez ciasne drogi otoczone przez przepastny las. Ciężko było zmieścić dwa auta jadzące w dwóch kierunkach, choć to nie było problemem, bo mało w ogóle jechało samochodów koło Dwernika. Bardziej baliśmy się by żaden jeleń, sarna, czy niedźwiedź nie wpadły nam na drogę, albo nie zostaliśmy napadnięcie na tym ludzkim pustkowiu.

Już na samym początku trasy widzieliśmy majaczącą Tarnicę w oddali, zdjęcie spod Wołosatego

Dlatego też dość cieszyliśmy się, że znaleźliśmy się już przed jakimś domem. Niebo świeciło się taką ilością gwiazd, że aż zapierało dech. Nawet nie wiedziałem, że tyle można zobaczyć gołym okiem. Nie dziwota, że jest w tym paśmie ustalony park ciemnego nieba. W tym miejscu bowiem dość głośno rozbrzmiewa to co tracimy przez bezmyślne zanieczyszczanie światłem nocnego nieba. Porobiłem troszkę zdjęć, choć tylko dwa, trzy czy wyszły dobrze. Głównie dlatego, że nie jestem wprawiony w astrofotografii. Nie ma co jednak narzekać, ważne, że się coś takiego przeżyło.

Właśnie odnośnie przeżycia, to lokum było z tych „dobrze że jest”. Pierwszym naszym strachem oczywiście było to, czy czasem nie wpadliśmy w żadne oszustwo i taka miejscówka nie istnieje. Jednak tu się nam poszczęściło i faktycznie było jakieś lokum, choć nawet motelem bym go nie nazwał. Wiecie, przeżyłem pięć lat w dwóch akademikach o różnych standardach i to, co zobaczyliśmy, to graniczyło z tymi najmniejszymi wymaganiami. Jednak naszym celem nie było tam stałe mieszkanie tylko przespanie się dwóch nocy. W tym kontekście wszystko było, bo łóżka były i jakaś bardzo biedna wspólna łazienka też była. Jednak naszym głównym problemem była czystość otoczenia. Nie jesteśmy jak Małgorzata Rozenek, która z białą rękawiczką latałaby w poszukiwaniu kurzu. Główne zaniepokojenie było powodowane przez ilość pająków. To miejsce musiało być niesprzątane od lat, bo w każdym z rogów oraz bardziej zakrytym miejscu. Słuchajcie, ja mało dbam o sprzątanie w pokoju, ale tam to był istny Mordor.

Mimo, że czasem widoki są piękne, to warto też popatrzyć na boki... w górach przecież są nie tylko góry

Chcieliśmy pierwsze zaczepić gospodynię o stan miejsca, by wysprzątała chociaż troszkę, bo po czymś takim tuzin pogryzień jak nie lepiej. Jednak wspomniana Pani nawet się z nami nie widziała, jak przyjechaliśmy, bo już spała. Klucze do pokoju dał nam jeden z turystów. Później zrozumieliśmy, że to raczej nie zmęczenie, a problem alkoholowy, bo nie widzieliśmy jej ani razu trzeźwej. Wracając do pająków, to wzięliśmy jakieś miotły i szmatki, które znaleźliśmy w kantorku i lepiej lub gorzej zlikwidowaliśmy najbardziej palące problemy. Przetrzepaliśmy pościel i koce (w których też o zgrozo były). Mieliśmy tak do oporządzenia dwa pokoje – ja spałem osobno. Choć „mój” pokój był w ciut lepszym stanie.

Zostawiając jednak tę abominację mieszkaniową, to przejdźmy do samej wycieczki. Z rana zebraliśmy się do Wołosatego, gdzie zaparkowaliśmy celem udania się na najwyższy szczyt pasma – Tarnicę. Nie chcieliśmy wchodzić od razu na szczyt, choć tym niebieskim szlakiem schodziliśmy. Wybraliśmy wariant widokowy, który prowadzi przez Połoninę Bukowską. Szliśmy więc dolinką najpierw do Przełęczy Bukowskiej. Pierwsze była to droga asfaltowa z pięknym widokiem na cel naszej wycieczki, później już szliśmy leśną ścieżką powoli pod górę. Zresztą sam szczyt Tarnicy widzieliśmy przez całą trasę, bo atakowaliśmy ją okrężnie.

Widok na Ukraińskie Bieszczady, niestety nie poatrafię jeszcze ich opisać

Pierwszy piękne widoki można było sfotografować, na wspomnianej przełęczy. Jako że jeszcze nie odrobiłem pracy domowej z ukraińskich pasm górskich, niestety nie powiem, na co patrzyliśmy. Jednak cokolwiek by to nie było, było piękne. Oczywiście jeszcze przeglądnę książki z panoramami i strony internetowe, kiedy będę opracowywał zdjęcia. Wtedy może będę coś więcej mógł powiedzieć. Jedyne co wiem, to że piękne wyrysowywał się Kińczyk Bukowski. Od tamtego momentu szliśmy już po Połoninie Bukowskiej w stronę Rozsypańca. Z powodu tego, że jest to połonina, to nie było żadnych drzew, które mogłyby zasłonić jakąkolwiek panoramę, to mieliśmy widok na kolejne szczyty, które mieliśmy odwiedzić: Halicz, Kopa Bukowska oraz przełęcze wraz grande finale – Tarnicą.

Ogólnie szło się spokojnie, było dość troszkę ludzi, ale jakoś strasznie nie przeszkadzali, tak że udawało mi się nawet dość ładne zdjęcia szlaku robić. Dodatkowo pogoda była przepiękna, nawet bym się odważył na powiedzenie, że zbyt dobra. Słońce nas piekło strasznie, tak że czasami ciężko się szło, ale lepsze to niż mgły i deszcze. Jedyne co było dość irytujące to były latające mrówki. Chyba to były mrówki, to na bank były jakieś małe straszne insekty, które siadały masami na wszystkim, co się przestało ruszać. Tak więc dość ciężko było nam zjeść jakąś kanapkę, czy coś z powodu tych małych dywersantów. Z tego powodu długo się na Haliczu nie zatrzymaliśmy, bo po prostu się nie dało.

Widok za Haliczem. Idąc od lewej Tarnica, Krzemieniec i Kopa Bukowska

Ciut więcej spokoju było, jak już schodziliśmy z połoniny i wchodziliśmy na Szeroki Wierch. Za nami zostawiliśmy ciekawy geologicznie Krzemień, a przez dwie nienazwane (oznaczone tylko wysokością bezwzględną) przełęcze przeszliśmy dość sprawnie. Na koronnym szczycie niestety ludzi było ciut więcej, więc i panorama spod krzyża musiała zawierać ludzi, przez co troszkę smutno mi się zrobiło. Głównie z tego powodu, że wychodzili za barierki oddzielające od zieleni.

Zjedliśmy tam troszkę prowiantu i raczej nie zostaliśmy tam dość długo. Obiad zjedliśmy w Ustrzykach Górnych w jakieś knajpie, gdzie były puszczane utwory Starego Dobrego Małżeństwa i innych podobnych. Klasycznie zjedliśmy jakiś kotlet z frytkami. Nie mieliśmy ochoty na zbytne cudaczenie z potrawami. Wróciliśmy jak już zachodziło powoli słońce, więc się wykąpaliśmy i zaplanowaliśmy następną trasę.

Szczytu Tarnicy pilnuje mnich malarz oraz 'Jurek na szlaku' :)


Trohaniec 12.09.2022

Link do zdjęć:  https://photos.app.goo.gl/a9MMcnxjbeRgWGi98

Mieliśmy na samym początku pomysł, by pójść na jakąś ze słynnych polskich połonin – Caryńską, albo Wetlińską. Jednak po dłuższym zastanowieniu się zostawiliśmy te trasy na następny raz. Powodów było parę. Pierwszym, ale nie najważniejszym, było to, że mieliśmy lekkie zakwasy po poprzednim dniu. Możliwe, że by się rozbiły w drodze, ale jednak dawały nam w kość przy następnym spacerze. Jednak na zmianie planów zaważyło wykalkulowanie godzin, bo oprócz samej pieszej wędrówki musieliśmy jeszcze w jakiś sposób wrócić do domu. Znaczy samochodem, ale to i tak trwać miało podobnie jak poprzednio pięć godzin, a chcieliśmy wyjechać z tych drobnych bieszczadzkich dróg (choć wojewódzkich) jeszcze za wideka.

Przy płaceniu mieliśmy troszkę problemów z gospodynią (ale tylko z nazwy), bo się strasznie awanturowała, że zwróciliśmy uwagę na dość okropny stan lokum. W nocy słyszeliśmy jak piła, tak z innymi turystami pewnie. Więc i pieniądze odbierała na promilach. Zaliczyliśmy też z nią małą awanturę, więc bardzo dużą ulgę poczuliśmy, jak już po prostu stamtąd wyjechaliśmy.

Panorama z miejsca widokowego nad Lutowiskami. Można dostrzec kościół na tle Bieszczad, a po prawej fragment zdobytego przez nas pasma Otrytu

Zdecydowaliśmy się więc na nieco łagodniejszy spacer po szczycie, który również jest w Diademie Gór Polskich, ale pokazuje zdecydowanie inne oblicze pasma. Był to już wspomniany w podtytule Trohaniec w masywie Otrytu. W przeciwieństwie do stereotypowego połoninnego obrazu tej części gór to cały masyw był zalesiony i przypominający o tym, że to nadal są Beskidy. By nieco wypełnić lukę po tym czasie, który nam miał pozostać po tym krótszym spacerze, zdecydowaliśmy się odwiedzić okoliczne stare drewniane cerkwie. Było ich bardzo dużo, choć niestety większość z nich była zamknięta. Jednak te, co były otwarte, to były piękne.

Pierwszą, jaką zobaczyliśmy to była w Smolniku. Później po spacerze jeszcze zahaczyliśmy o Bystre, Michniowiec, Żłobek i pewnie jeszcze jakieś, o których na obecną chwilę zapomniałem. Niektóre z tych budynków były przerobione na kościoły katolickie. Cerkiew w Bystrych, mimo że bardzo okazała od zewnątrz to jednak byłą dość pusta wewnątrz (nie licząc lekkiego wyposażenia). Głownie z powodu tego, że jest remontowana, ale mało kto chce fundować renowację tego zabytku. O całej historii walki o odrestaurowanie budynku opowiedział nam człowiek, który zorganizował projekt renowacji.

Kiedyś 'w szczerym polu biały krzyż' teraz zostały tylko macewy. Historyczny cmentarz Żydowski w Lutowiskach. Nad nim, idąc dalej drogą, jest punkt widokowy z opisaną panoramą

Będąc już w atmosferze na zwiedzanie, zatrzymaliśmy się w Lutowiskach i najpierw zobaczyliśmy piękną panoramę z polany widokowej nad miastem. Nieco nad stanicą kresową Chreptiów (nie jest to reklama) na wzgórzu Kaczmarewka był parking, gdzie się zatrzymaliśmy, aby pooglądać widoki. Można zobaczyć stamtąd dość blisko cały masyw Otrytu, który mieliśmy w dość okrojonej formie przejść. W oddali też majaczyły połoniny wraz z Tarnicą i Haliczem. Przypominały one z tej odległości troszkę Tatry z Zakopianki.

Przed tym punktem widokowym zobaczyliśmy od wewnątrz dość przytulny kościół w Lutowiskach. Do którego powróciliśmy jeszcze raz po zjechaniu z parkingu przy wzgórzu. Tam też zaczął się nasz dość spokojny spacer na Trohaniec. Jednak wcześniej zajęły nas inne ciekawe miejsca w okolicy. Najpierw zahaczyliśmy o ruiny tamtejszej synagogi. Było to tylko parę murów, ale i tak ciekawie było zobaczyć. Nigdy nie rozumiałem tego dlaczego ludzie jadą tysiące kilometrów do Grecji, czy Rzymu i się zachwycają kawałkiem mury, a jak zobaczą taki sam w Polsce z równie ciekawą historią (może troszkę młodszy) to uruchamia im się takie „łe brzydkie, to tylko kamienie, nudne to”. Osobiście kocham każde pozostałości każdej przeszłości. Wracając do synagogi, to szkoda, że tabliczka z informacją stojąca obok była dość wysłużona i krzycząca wręcz o emeryturę i zastąpienie przez nową.

Fragment pasma Otrytu i znajdującym się tam Trohańcem z punktu widokowego nad Lutowiskami

Można też zobaczyć tutaj piękny mural-mapę na budynku urzędu gminy. My poszliśmy w drugą stronę, bo chcieliśmy jeszcze zobaczyć cmentarz żydowski. Tutaj tabliczka informacyjna była nowa, ale z kolei macewy były powykrzywiane na każde strony i posadzone gdzie popadnie bez żadnego ładu i składu. Widać, że zostało to pozostawione samemu sobie. Nawet trawa troszkę zarastała te stele. Nieco wyżej można było znaleźć dość uroczy punkt widokowy z opisaną panoramą. Nawet wszystkie pasma/masywy były opisane – bardzo treściwa informacja jak na takie dość losowe miejsce.

Po takim włóczeniu się po okolicy postanowiliśmy w końcu wejść na szlak, który sam się przecież nie przejdzie. Chyżę bojkowską już odpuściliśmy i postanowiliśmy po prostu pójść. Na samym początku troszkę podchodziliśmy asfaltem do najodleglejszych lutowiskowych domów. Później się szło troszkę polną drogą wzdłuż całego masywu, którym mieliśmy po swojej lewej. Później znów szliśmy w kierunku szczytu taką uroczą alejką, aż w końcu weszliśmy do normalnego beskidzkiego lasu. Podejście było dość strome, ale nic dziwnego skoro zdecydowaliśmy się na krótszy wariant. Nie było jednak strasznie, na pewno nie były to takie kąty, jak można spotkać na niektórych podejściach Tatrzańskich, czy Szczeblu z Lubnia w Beskidzie Wyspowym (co za porównanie).

Mimo pięknych połonin z tych rejonów, nie należy zapominać, że Bieszczady to też są Beskidy. Familiarne więc były dla nas takie leśne drogi

Jak dotarliśmy w końcu na grań, to pierwsze postanowiliśmy zaliczyć szczyt, który był oddalony o jakiś kwadrans. Tam można było znaleźć i tabliczkę potwierdzającą, że to, to to. Jakiś krzyż jeżeli dobrze pamiętam, to też tam był. Nie było jednak tam co robić, bo szczyt w środku lasu każdy jest ten sam, nieważne czy to Beskid Mały, czy też serce Bieszczad. Jednak bardzo zdziwiły nas znaki, które jakby nie zaznaczały upływu czasu. W sensie na rozstaju dróg do schroniska było tyle samo, co szczycie Trochańca mimo przejścia tego kwadransa, czy tam pół godziny.

Jednak na to nie baczyliśmy, bo w końcu to i tak był mały spacer. Tuż przed schroniskiem, do którego zmierzaliśmy, to spotkaliśmy pana z takimi dwoma ładnymi psami. Porozmawialiśmy troszkę i okazało si, że mieszka w okolicach. Pogadaliśmy więc jak swój ze swoim, bo wiemy, jak to jest zwiedzać okoliczne góry w miejscu zamieszkania. Poopowiadał też, jak tam troszkę chodził po Alpach. Fajne są takie drobne interakcje, takie ludzkie. W szczególności jak obecnie życie polega na siedzeniu dwanaście godzin dziennie przed monitorem, który służy do pracy, rozrywki i nauki jednocześnie.

Samo schronisko było na skraju polanki, z której roztaczał się jakiś widoczek, choć nie był imponujący. Na pewno uroczy. Sama „Chata Socjologów”, bo tak się nazywała ta miejscówa, to schronisko jak każde inne. Taki drewniany budynek z lat siedemdziesiątych, który w 2003 roku nieszczęśliwie spłonął do cna. Jednak jak mogliśmy na własne oczy zobaczyć, to udało się go sprawnie odbudować. Ponoć też jest obok obserwatorium astronomiczne, ale nie wiedziałem, który budynek obok służy za to.

Jak wracaliśmy do domu to zahaczaliśmy o stare drewniane cerkwie, tu Cerkiew Opieki Matki Bożej w Równi

Po tym zaczęliśmy wracać tą samą trasą, więc nie ma co dokładnie opowiadać ciekawego. Może tylko to, że widzieliśmy dość dużo gadów wygrzewających się na trasie. Udało mi się cyknąć dość ładne zdjęcie jaszczurce oraz jakiemuś padalcowi, czy żmii (nie rozróżniam ich ciągle, to i tamto są podłużnymi wężoidami). No praktycznie to byłoby na tyle jeżeli chodzi o nasze Bieszczadzkie przygody. Przy powrocie jeszcze troszkę robiliśmy zdjęć wspomnianym zabytkowym cerkwiom. Później już prosto do swojego domu. Dawno mi się tak dobrze nie spało w swoim własnym łóżku niż po tych wszystkich przygodach z noclegiem oraz z tymi pięknymi panoramami. Mam nadzieję, że w tym roku też tam wpadniemy na wspomniane połoniny i Rawki.

Miłego
Adiabat
19.02.2022

 

Komentarze