Rówień Waksmundzka z Toporowej Cyrhli - 26.03.2023

Nie było mnie na żadnej wycieczce górskiej przez dwa miesiące. Może nie wydawać się to długo, w końcu czas przesypuje się przez palce bardzo szybko, ale dla kogoś, kto zwykł chodzić co tydzień, albo dwa na jakiś dłuższy całodzienny spacer takie zimowe odrętwienie daje się we znaki. Nie jestem w końcu niedźwiedziem, który może całe miesiące przespać. Zostawmy jednak te narzekania, a skupmy się na tym co się udało przed świętami Wielkanocnymi zobaczyć. Tym razem będą to Tatry Reglowe.

Link do galerii (cz.1): https://photos.app.goo.gl/9BakLeAue4zh8md5A
Link do galerii (cz.2): https://photos.app.goo.gl/8tnasR8tUYrzK3yo6

Po reglowych częściach naszej narodowej górskiej perły nie chodziliśmy zbyt dużo. Zawsze się przechodziło to tak bez żadnej większej myśli, tak w drodze na bardziej znany wyższy wierzchołek to Wysokich lub Zachodnich. Pogoda nie zapowiadała się na rewelacyjną i tak jak kocham ten region (odejmując jego zatłoczenie), to nie bardzo mieliśmy pomysłu na co pójść. Nie widziało nam się znów zdobywanie już tego, na czym byliśmy. Podobnie ciekawe cięższe trasy jak Zawrat, Szpiglasowy (ponoć nie taki trudny), czy Krzyżne zostawiliśmy na lato, gdzie nie będzie straszyła nas pokrywa śnieżna, a i dzień będzie dłuższy. Wybraliśmy więc taki treking do Murowańca dość okrężną drogą.

Wyjechaliśmy tak w sam raz, by na siódmą być na Toporowej Cyrhli. Wcześniej zahaczyliśmy o słynną, uroczą kaplicę na Jaszczurówce. Jest poświęcona Najświętszemu Sercu Pana Jezusa i do dziś jest jednym z ważniejszych zabytków drewnianej architektury sakralnej obszaru. Zbudowana na początku XX wieku według projektu Stanisława Witkiewicza. Tak, tego Witkacego, który próbował stworzyć styl zakopiański, czy narodowy, a którego ciężkie abstrakcyjne utwory literackie (choć nie pozbawione sensu) przerabia się na lekcjach języka polskiego w szkołach. A przynajmniej przerabiało się. Rano niestety nie mieliśmy okazji do wejścia i zobaczenia wnętrza. Jedyna msza dnia zaczynała się godzinę później, a wiedzieliśmy, że może nas w ten dzień gonić słońce.

Widok na Giewont i Tatry Zachodnie (to chyba Czerwone Wierchy, te białe) z Toporowej Cyrhli

Na szczęście wieczorem, gdy wracaliśmy do domu, z głupa rzuciłem pomysłem, by się zatrzymać obok i spróbować jeszcze raz. Znając nasze doświadczania z miejscami kultu i to jak bardzo są zamknięte, nie mieliśmy nadziei na to, że tym razem będzie inaczej niż przy wchodzie słońca. Chciałem jednak zrobić parę zdjęć elewacji budowli, bo ładnie zdobiły deski promienie światła podczas złotych godzin. Tym razem jednak drzwi były otwarte i mogliśmy oglądnąć skromną, choć uroczą świątynię z ołtarzem prawdopodobnie projektu Aureliana Blachy. Towarzyszyły mu równie ciekawe ołtarze boczne Józefa Janosa z Dębna z lat pięćdziesiątych.

Wracając jednak do wycieczki, to zatrzymaliśmy się na parkingu na Toporowej Cyrhli. Jest to, według internetu, najwyżej położona dzielnica/część Zakopanego, która jest na wysokości prawie tysiąca metrów. Nazwa pochodzi od nazwiska Topór oraz wypalaniu lasu do polan, zwane tutaj cyrhleniem. Coś jak gorce w Gorcach. Zdziwiło nas, że na jednym z niezagrodzonych żwirowych placów nie ma nikogo. Nie mówię tylko o turystach, ale również o jakimś pilnującym parkingu. Byliśmy całkowicie sami. Może to przez to, że jeszcze nie ma sezonu letniego, a już też nie ma zimowego. Miejsca na samochody jest tu bowiem dużo. Widoki też były urocze, troszkę zasłaniały to drzewa ścielące się z rzadka pod nami, ale i tak można było się zachwycać kadrem na Zakopane, czy Rów Podtatrzański.


Szlak w stronę Brzezin poprowadzony obok Suchej Wody Gąsienicowej


Odrobinę przekręcając głowę, można było rozpoznać obielony Kasprowy Wierch, jak i Giewont z charakterystycznym krzyżem. Już to składało się na udaną wycieczkę, bo nie mieliśmy żadnych perspektyw na zobaczenie innego widoku. Cała trasa przebiegała przez lasy, a że nigdy wcześniej nie byliśmy w tych rejonach to nie wiedzieliśmy na co się nastawiać. Na samym początku przechodziliśmy przez łąki z krokusami. Jeszcze było zbyt wcześnie, by się kwiaty rozwinęły, ale w maju musi być tu pięknie. Dosłownie gdzie tylko było miejsce na polanach, tam były fioletowe plamki. Później weszliśmy w dość rzadki drzewostan, troszkę przypominający to co można zobaczyć na szczytach Policy, czy Pilska. Nie było jakiegoś śniegu, choć na szczęście też nie brodziliśmy w błocie.

Doszliśmy tak do budki oznaczającej wejście do parku narodowego. Nikt jej nie pilnował, choć godzina nie była za wczesna. Może w lecie będą tutaj stać, bo stan okolicy, jak i leżące na ziemi tablice nie wskazywały na to, by tym miejscem ktokolwiek się opiekował. Wiązało się to też z tym, że niestety nie mogłem przybić pieczątki z tego miejsca na pamiątkę wycieczki. Troszkę ciekawe jak taka drobna rzecz jak pieczęć, coś, co pierwotnie oznaczało nic innego jak potwierdzenie czegoś, stało się subkulturą samą w sobie. Nie wyobrażam sobie osobiście otwartej budki górskiej, czy schroniska, bez takiego drobnego elementu.

Większość trasy tak wyglądała - uroczy, przysypany śniegiem las. Tutaj przed wejściem na Rówień Waksmundzką

Pewnie zamęczałem rodziców jakimś tematem, którym żyłem przez parę dni, jak to mam w zwyczaju. Jednak nie pamiętam czym się wtedy fascynowałem. W tym kalejdoskopie wydarzeń, faktów i kultury można zatracić się gdy chodzi o próbę znalezienia jednej pasji. Dotarliśmy tak na Halę Kopieniec, która obecnie już nie istnieje. Jedyne co zachowuje jej pamięć to rozejście szlaków czerwonego i zielonego, którymi dotychczas szliśmy. Mostek kierował w stronę Wielkiego Kopieńca oraz Doliny Olczyskiej, którą też musimy kiedyś zwiedzić. To jednak następnym razem, my skierowaliśmy się w drugą stronę. Troszkę zaczęliśmy metrów zdobywać, choć nawet tego nie zauważaliśmy. Bardziej zajmował nas las, który zmienił się z "martwych drzew" na iglastą "tajgę", a ziemia przeistoczyła się w śnieżną pokrywę.

Szliśmy tak czarującą swoim odludnieniem puszczą — pewnie reszta wybrała bardziej popularne szlaki na Morskie Oko, czy w Dolinę Chochołowską. Dotarliśmy tak, schodząc do szerokiej drogi gospodarczej wytyczonej koło Suchej Wody Gąsienicowej, potoku, od której dolina zawdzięcza nazwę. Czarny szlak przez nią przeprowadzony zaczyna się w Brzezinach. Napotkaliśmy parę osób idących stamtąd. Sami moglibyśmy kontynuować wyprawę wygodną drogą, bo doszlibyśmy tak do naszego schroniska docelowego. Jednak, co było dobrym wyborem, skręciliśmy na Psiej Trawce dalej za czerwonymi oznaczeniami.


Rówień Waksmundzka z widokiem na Tatrzańskie szczyty na Słowacji

Psia Trawka, to kolejne miejsce, którego obecne znaczenie zostało sprowadzone do co najwyżej orientacyjnego. Dawniej to była polana, którą swoją nazwę zawdzięcza od gatunku trawy. Teraz jest to leśne miejsce takie jak inne. Miałem znacznie inne wyobrażenie o tym miejscu, bo byłem tam pierwszy raz. Nazwę słyszałem bardzo często, więc podejrzewałem, że to będzie właśnie jakaś polana, albo chociaż punkt widokowy. Stanęliśmy pośród drzew, wypiliśmy herbatę z termosu i dalej kierowaliśmy się jednym z, jak nie najstarszym znakowanym polskim szlakiem górskim. Walery Eliasz-Radzikowski w 1887 roku wytyczył z Jaszczurówki przez Polanę Waksmundzką do Schroniska w Starej Roztoce (a dalej do Morskiego Oka) czerwony szlak. Najprawdopodobniej, bo nie śledziłem dokładnie map, obecnie ta ścieżka może się znacznie różnić od oryginalnej.

Znów weszliśmy do lasu, gdzie ścieżka była kompletnie wyścielona białym puchem, choć ubita. Wysokości też już nabywaliśmy o wiele śmielej, choć nie było żadnych istotnych podejść. Co jakiś raz, czy dwa razy minęliśmy jakiś drewniany mostek, a innym razem jakiś krzyż. Zastanawialiśmy się, że droga z Brzezin do Murowańca jest dla każdego — babć, matek z wózkami, szybkiego wypadu w Tatry nawet w zimie. Tak odcinek do Równi Waksmundzkiej jest równie prosty i przyjemny, najpewniej w lecie jest to butostrada. Na Waksmundzkiej Polanie, tuż przed skrzyżowaniem jest piękny widok na Małą i Wielką Koszystą, którą za godzinę dwie mieliśmy mijać po zboczu.


Jedno z ciekawszych widoków podczas dnia - panorama na Beskid Żywiecki (widać Babią i Policę) oraz Gorce. Zdjęcie zrobione trochę za skrzyżowaniem z czarnym szlakiem.

Wcześniej jednak doszliśmy do Równi, gdzie troszkę las się otworzył, ale nie zaoferował jakiś strasznych widoków. Może z wyjątkiem malutkiego okienka na Słowackie szczyty. Pół godziny dalej, zielonym szlakiem była Gęsia Szyja. Zdecydowaliśmy się jednak ją odpuścić, bo dodałoby nam to do planu prawie półtorej godziny, a czas dla nas był dość cenny. Zresztą byliśmy tam dość niedawno, a możliwe, że jeszcze raz tam wpadniemy jak będziemy chcieli odwiedzić Wiktorówki. Posililiśmy się więc gorzką czekoladą. Tak, jesteśmy jednymi z tych, którzy lubią ten gatunek produktu z kakaowca. Niedługo potem poszliśmy dalej.

Drogowskaz straszył nas, że zajmie nam dojście do schroniska dwie godziny i kwadrans. Dobrze wiedzieliśmy jednak, że to jest optymistyczny wynik i to jeszcze wyliczony na lato. Nie było szansy, byśmy tam wylądowali o trzynastej. W szczególności, że zaczęliśmy się troszkę wspinać. A dodając do tego warunki zimowe, gdzie czasem noga wpadła do śniegu, to było dość męczące. W szczególności, że tego śniegu było z parędziesiąt centymetrów. Nadal jednak szliśmy po lesie, więc nie było na co innego wyciągać lustrzanki niż na pocztówki z lasu. Owszem towarzyszyła nam Koszysta, na którą nie ma dostępnego szlaku. Można tam wejść, ale trzeba zamieścić wpis w książce wyjść taternickich, dostępnej w schroniskach. Też trzeba dowiedzieć się, czy w ogóle można się poruszać w tamtym regionie, bo nie wszystkie są otwarte nawet dla taterników. Nie wiem, czy też nadal potrzebny jest jakiś kurs, czy przynależność do klubu. Nie chodziłem poza szlakami jeszcze, więc nie chcę nikogo wprowadzać w błąd.


Uroczo, nawet nie wiedziałem, że w Tatrach są cietrzewie.

Pogoda była całkiem dobra. Słońce świeciło nam dość przyjemnie, jak na wiosnę przystało. Jednak trawersując odcinek oznaczony zielonym szlakiem, powoli pojawiało się coraz więcej chmur i robiło się szarzej. My szliśmy czasem w dół, częściej w górę, próbując nie wpadać w śnieg. Ciekawym było to, że była ubita ścieżka, gdzie przyjemnie się szło, nawet bez raczków, ale wystarczyło położyć stopę dwadzieścia centymetrów obok i już wyciągamy nogę z zaspy. Dotarliśmy tak do skrzyżowania Wolarczyska z krótkim czarnym łącznikowym szlakiem prowadzącym do żółtego szlaku kierującego na Krzyżne. Jest tam dość ładny widok na grań Koszystej jak i początkowy fragment Orlej Perci. Szkoda tylko, że troszkę drzewa zasłaniały, bo był to dość uroczy widok.

My poszliśmy dalej zielonym szlakiem, który odrobinę wspinał się na końcówkę Zadniego Upłazu Żółtej Turni. Tam zaczął padać śnieg. Nie jakoś strasznie, ale ciut mogło przeszkadzać. Za to nagrodziło nas piękną panoramą na Beskid Żywiecki i Gorce. Niestety Babia Góra była w chmurach, jak to zwykle ma w zwyczaju, to na przykład rozpoznaliśmy wieżę widokową na Lubaniu. Przejrzystość powietrza była na tyle dobra, że był to widok radujący fanów dalekich obserwacji. Obracając się na drugą stronę, można było zobaczyć głównie las, ale też ciekawie oświetlone stoki okolicznych gór i niektóre wierzchołki zasłonięte mgłą.


Widok na Żółtą Turnię i fragment Orlej Perci, tuż przed Murowańcem

Powoli zaczęliśmy się stresować zegarkiem, bo zajmowała nam ta trasa zdecydowanie dłużej niż planowaliśmy. Dość mocno nas też to wymęczyło. Najgorszym fragmentem było jednak zejście z tego zbocza do Murowańca. Sypki śnieg nie pomagał w utrzymywaniu przyczepności. W końcu poszliśmy po rozum do głowy i założyliśmy raczki. Troszkę to pomogło, ale ten sprzęt sprawdza się bardziej na zmrożone tereny bardziej niż na te przypominające piasek. Mimo wszystko bez nich schodzilibyśmy godzinę więcej. Z widoków nie było czym się zachwycać oprócz klimatem białego lasu, jednego kadru na Kasprowy na szarym tle oraz szeroką panoramą na Żółtą Turnię i Orlą Perć. drzewa nawet tak nie przeszkadzały, bo dość cieszyła mnie możliwość zobaczenia Kościelca. Ten szczyt będę jeszcze długo wspominał.

W końcu dotarliśmy do schroniska. Dziwnie się patrzyło na budynek, który nie był otoczony przez tłumy turystów. Wszyscy w końcu schowali się wewnątrz. Ściągnęliśmy kolce i również przeszliśmy przez próg. Najbardziej smuciło mnie, że pozbyli się starej malowanej mapy okolic z lat pięćdziesiątych. Takiej, której można zobaczyć w każdym schronisku. Może przenieśli gdzieś indziej, ale wątpię. W końcu teraz tradycja coraz częściej ustępuje miejsca biznesowi. Mimo wszystko jednak, w porównaniu do nowych schronisk, to to jeszcze ma taki klimat dobrze łączący ducha miejsca z nowoczesną czystością. Zamówiliśmy sobie pomidorową, bo po całej tej przeprawie z Równi, która zajęła nam bite cztery godziny, dobrze było posilić się ciepłym posiłkiem. Do zupy zjedliśmy swoje kanapki, co naprawdę nam było potrzebne.


Schronisko PTTK „Murowaniec” na Hali Gąsienicowe - tym razem nadzwyczaj puste na zewnątrz

Ciekawą rzeczą, której kompletnie nie rozumiem, był brak możliwości płacenia kartą. Nie, żeby samo to mnie dziwiło, bo wiele jest jeszcze miejsc nieakceptujących tę płatność, a ja jestem troszkę w opozycji do całkowitego ucyfryzowania pieniędzy. Najdziwniejsze było to, że terminala płatniczego nie mieli, ale bankomat stał obok. Dyskutowaliśmy między sobą, że przecież o wiele łatwiej jest zdobyć terminal niż koncesję na posiadanie bankomatu. Jak wiele rzeczy musi iść tu na szaro, że w taki sposób zostało to rozwiązane. Pozwolę zostawić to milczeniem. Po pół godziny zbierania siły wróciliśmy na ścieżkę. Już przeszliśmy znaczną większość trasy, a powrót był dość przyjemny.

Przede wszystkim dlatego, że do Psiej Trawki szliśmy tym razem czarnym szlakiem, czyli szeroką brukowaną ścieżką. Gdybyśmy pętlę zrobili w odwrotną stronę, to byłby zły wybór. Nie dość, że mielibyśmy do przejścia dużą część szlaku, to jeszcze po wymęczeniu się na wspinaczce nie czekałoby na nas schronisko. A tak to zeszliśmy przyjemną alejką to skrzyżowania na tej dawnej polanie. Co jakiś czas uważaliśmy, by dziecko na jabłuszku zjeżdżające po tej oblodzonej drodze nie wjechało nikomu w plecy. Słońce znów wyszło zza chmur, a na odcinku do Toporowej Cyrhli większość śniegu już zginęła. Krokusy nadal nierozwinięte, budka TPN-u nadal zamknięta, tablice informacyjne nadal na ziemi. Jednak widzieliśmy ładnego czarnego dzięcioła, innego gatunku niż przywykliśmy, bo zamiast czerwonych akcentów na czubie miał zielone lub żółte. To mógł być Dzięcioł Trójpalczasty, zagrożony wyginięciem, jak teraz wyszukuję.


Kaplica pw. Najświętszego Serca Pana Jezusa w Jaszczurówce

Tak kończyła się nasza wycieczka. Pierwsza we wiośnie, pierwsza w Tatry w tym roku. W samochodzie byliśmy o szóstej i tak jak wspomniałem na samym początku postu, udało nam się jeszcze wejść do kaplicy na Jaszczurówce. Zachód pięknie nam świecił, a my już obgadywaliśmy następne plany na trasy, jak i na majówkę. To jednak zdradzę postfactum, jak się nam uda coś zorganizować. Tak, by nie zapeszać.

Miłego,
Adiabat
14-15.04.2023

Komentarze