Przyjazd do Pławnicy - 28.04.2023 (Sudety 2023)

Jak tak śledzę polską blogosferę w tematyce pasji poznawania wypukłych form ukształtowania terenu, to zwróciłem uwagę, że jest podzielona na trzy kategorie - ludzi chodzących więcej po Karpatach, tych wolących Sudety oraz inne. Mówię tutaj o turystyce pieszej, bo wspinaczka i alpinizm, to jest zupełnie inny przedmiot. Oczywiście wiem, że jest to związane z tym, w którym regionie dany twórca się obraca. Nie jest tajemnicą, że w moim przypadku są to Zachodnie Karpaty.

Link do galerii: https://photos.app.goo.gl/2TgUSYW4Y6DifnpR7

 

Kolejna podróż wyrywając się z klatki

Świetną okazją na zmienienie tego stanu rzeczy był bogaty w wolne dni długi weekend majowy. Przy wzięciu trzech dni wolnego można było delektować się dziewięcioma dniami wyrwanymi dla siebie. W sumie to praktycznie jest długość wyjazdu wakacyjnego. Pogoda zapowiadała się wyśmienicie, więc i nasza trójka skorzystała z tego korzystnego kalendarza. Naszym celem była Kotlina Kłodzka. Dzisiejszy tekst nie będzie opisem żadnej wycieczki, ale takim otwarciem serii teksów na temat tego co się nam udało zobaczyć i po jakich górach chodzić w tym regionie Polski. A jest co opowiadać, bo praktycznie wszystko co planowaliśmy to zrealizowaliśmy.

A zaczął się taki wyjazd z naszej strony klasycznie, czyli moim urwaniem się z pracy, bo w piątki przeważnie się nic nie dzieje. W szczególności jak się pracuje zdalnie. Na obiad, podobnie jak opisywałem to przy Bieszczadach, mieliśmy spaghetti. Jednak to, że szybko się to przygotowuje i je, a jest pożywne, to dużo daje. W końcu przed nami było parę godzin jazdy, bo celowo omijaliśmy autostrady. Patrząc na mapy to tymi płatnymi drogami było tylko nieznacznie szybciej, a z tego co pamiętam, to chyba w radiu nawet mówili, że się zakorkowały. Zapakowaliśmy się dzień wcześniej, tak by można było sprawnie wyjechać o tej pierwszej po południu. Ubrania, jakieś zupki chińskie (w razie czego), elektronika, i tym podobne.

Kościół św. Mikołaja w Borowej Wsi

Nie jadąc asfaltową magistralą, a drogami krajowymi, mieliśmy możliwość troszkę pooglądania świata. Nie ujmując w pięknie naszego kraju, ten widok był lekko nużący. Monotonna droga na płaskiej jak stół powierzchni Górnego Śląska i tej części województwa opolskiego nie była zachwycająca. Przyrównywaliśmy te obrazy do Holandii. Osobiście nie chciałbym tam mieszkać, żadnego oparcia w krzywiźnie i troszkę daleko czy do dużych miast, czy w przyrodę. Tylko złociste pola rzepaku, czy bardzo soczystej trawy, cieszyły tam moje oczy. Co jakiś czas mijaliśmy jakąś miejscowość, więc robiłem zdjęcia jakimś muralom, czy ciekawym budynkom śmiejąc się, że nie zapisując później nie będę wiedział gdzie to było. Nie myliłem się, już po paru godzinach nazwy tych miejsc wytarły mi się z pamięci.

Oprócz tego dużo czasu spędzałem na komórce. Nie dlatego, że według niektórych klasyfikacji pokoleń jestem zoomerem, ale pomagałem w nawigacji. Tam te regiony, jako nam nieznane sprawiały nam pewne problemy orientacyjne. Technologia też nie pomagała, bo chciała nas prowadzić jakimiś dziwnymi drogami, więc musiałem być dość czujny. Mijaliśmy, między innymi, słynną wieżę kopalni "Piast" w Bieruniu. Jednak bardziej zaciekawił drewniany kościółek w mijanej przez nas Borowej Wsi, obecnie dzielnicy Mikołowa. Na szczycie jednej z kopuł jest krzyż lotaryński, co może mylić z trójbelkowym krzyżem prawosławnym. Jest to i ponoć zawsze była świątynia katolicka, nigdzie nie ma napisane, by było inaczej. Co można przeczytać natomiast, to że został przeniesiony tuż przed Drugą Wojną Światową z pobliskich Przyszowic. Nawet na ich stronie są zdjęcia elewacji i wnętrza sprzed tej migracji. Widząc otwarte drzwi bez namysłu zatrzymaliśmy się obok i zaglądnęliśmy do środka. Wejść można było tylko do kruchty, ale mimo bardzo podobało nam się malowane na niebieskie wnętrze z barokowymi dekoracjami. Tata, zgodnie ze swoim zwyczajem, pobiegł szukać jakieś plebani, byśmy mogli przyjrzeć się z bliższa malunkom i ołtarzom. Po chwili przychodzi z księdzem, który wpuszcza nas dalej. Był to bardzo miły starszy proboszcz, który miał gawędziarskie usposobienie. Ja latałem po świątyni z lustrzanką robiąc dokumentację fotograficzną, a rodzice prowadzili z nim dyskusję. Nawet mi się udało wejść na chór. Ominęło mnie troszkę opowieści o historii kościoła, ale natrafiłem, jak ksiądz wspominał seminarium w Krakowie podczas stanu wojennego. Mój tata też wtedy tam był, ale w technikum, więc tak zeszła rozmowa na temat ciężkich komunistycznych czasów.

Kościół św. Mikołaja w Borowej Wsi

Podziękowaliśmy za poświęcony czas i pojechaliśmy dalej. Przy dużej ilości czasu dostępnego, trzeba było go jakoś zabić. Dlatego też, żeby nikt z nas nie zasnął podczas drogi, to zamęczałem monologami. Jednym z tematów, który pamiętam, to było moje lekkie oburzenie na to, że pomimo obowiązku, publiczna polska telewizja nie udostępnia często swoich archiwów. Na wiele takich spraw natrafiłem, gdy szukałem archiwów PRL-owskiej kroniki telewizyjnej. Teraz znalazłem jakieś niezależne repozytoria. To wszystko, bo interesowało mnie, czy są jakieś udostępnione nagrania z wysadzania starej wieży widokowej na Śnieżniku w 1973 roku. W ogóle, czy takie istnieją. Innym tematem było to jak dowiedziałem się o Brytyjskiej "Operation Legacy", czyli paleniu przez kraj wszelkich akt, które mogłyby posłużyć dawnym koloniom do oskarżania i udowadniania okrucieństw wyspiarzy wobec podległym ich terenom. Popularnonaukowy kanał, który śledziłem dawał na przykład tuszowanie tłumienia powstań w Kenii.

Inną rzeczą, która nas zaintrygowała, to były dwujęzyczne nazwy miejscowości. Przykładem może być Pokrzywnica (Nesselwitz), Zwiastowice (Schwesterwitz), Biedrzychowice (Friedersdorf) czy Głogówek (Oberglogau). W tej ostatniej zatrzymaliśmy się na stacji paliw z powodów fizjologicznych. Czekając aż wznowimy podróż sprawdziłem, że faktycznie od 2005 roku działa ustawa pozwalająca na dwujęzyczne nazwy miejscowości. Ja osobiście nie mam nic przeciwko, choć podejrzewam, które grupy społeczne mogłyby na tej podstawie wzniecić jakieś zamieszki. Dla mnie to jest podobne do dwujęzycznych nazw na Kaszubach, czy nazwy miejscowości w gwarach.

Wnętrze kościoła św. Mikołaja w Borowej Wsi

Niedaleko później przed naszymi oczami zaczęły rysować się nieśmiało na horyzoncie pasma górskie. Od razu to przydało nam troszkę energii, bo był to sygnał, że zbliżamy się do celu. Jednocześnie też skończyła się płaszczyzna i można w końcu było na czym oko zawiesić. Najpewniej były to czeskie Jesieniki oraz rodzimy Masyw Śnieżnika. Tego ostatniego nie jestem pewny, nie mam do końca doświadczenia z tamtejszymi panoramami. Mimo to raz się zatrzymaliśmy, bym mógł zarchiwizować ten widok. Nie jestem zadowolony z tych kadrów, bo troszkę rzeczy mi zasłaniało, ale ujdą gdyby uznać je za kronikarskie. Musiałem obejść się smakiem na robienie kolejnych prób, bo słońce już troszkę zachodziło, a nie było się też gdzie zatrzymać. Podobnie przejechaliśmy obok Jeziora Otmuchowskiego, który był w naszych planach na drobny postój i zdjęcia. Zaskoczyła mnie informacja, poznana w czasie pisania tego tekstu, że zbiornik został uruchomiony w 1933 roku.

Moja siostra troszkę się martwiła i pisała już do nas SMS-y, czy wszystko w porządku. Mieliśmy do niej napisać jak już będziemy zakwaterowani, ale faktycznie dojazd zabierał nam znacznie dłużej niż myśleliśmy. To głównie przez problemy z nawigacją po śląsku oraz zwiedzanie kościoła. Zastał nas już zmrok, gdzie przez przynajmniej pół godziny szukaliśmy odpowiedniego numeru domu w Pławnicy. Pomyliśmy się dwa razy zajeżdżając przed nie ten dom co trzeba. W końcu trafiliśmy na miejsce. Przyjęła nas miła pani, nie będę próbował zgadywać wieku, coś koło czwartej, a piątej dekady. Pokazała nam nasze pokoje, które nam się bardzo spodobały. Całkiem wygodne dwa pokoje z łazienką. Kuchnia wspólna, na parterze, podobnie jak nasze lokum. Czysto, ciepło, nie ma nawet na co narzekać. Jedynym minusem było to, że nie ma WiFi, więc korzystając z internetu, musieliśmy wykorzystywać dane mobilne. Na szczęście nam wystarczyło na wszystko, bo nie przeglądaliśmy YouTuba, czy innych mediów społecznościowych.

Kopalnia Węgla Kamiennego Piast w Bieruniu

Rozpakowaliśmy się i powoli zaczęliśmy przygotowywać plany na kolejny dzień. Rozmawiając o pogodzie z właścicielką powiedziała, że będzie słońce, choć sprawdzając meteogramy zapowiadało deszcz. Okazało się, że obie perspektywy były poprawne. Jednak o tym będzie w następnym wpisie. Prawie wszystkie trasy, na które mieliśmy ochotę, mają jakąś wieżę widokową. Wyjątkiem był Suchoń - niewielki szczyt pasma Krowiarek w Masywie Śnieżnika. Mieliśmy go zostawić na środek tygodnia jako odpoczynek, ale przy tak niepewnej pogodzie postanowiliśmy potraktować go jako rozgrzewkę. By zapełnić drugą część dnia pomyśleliśmy o jakimś zwiedzaniu miast, kościołów, czy innych zabytków. Przeszukując internet znaleźliśmy kopalnię uranu i Jaskinię Niedźwiedzią w Kletnie, a w Złotym Stoku tamtejszą kopalnię złota. Nie zamówiliśmy jednak żadnego biletu, bo do jaskini potrzeba specjalnego biletu, by móc robić wewnątrz zdjęcia.

Tutaj wspomnę też o jednej niepokojącej mnie rzeczy. Coraz częściej widzę, że jedyną możliwością zakupu biletów jest ich sprzedaż online. Tak jak osobiście nie mam z tym problemów, to takie uzależnienie od systemów informatycznych traktuję troszkę jak pewną formę wykluczenia osób mniej technicznych. I zanim podniosą się jakiekolwiek głosy, że przesadzam, czy jestem zacofany, to wspomnę, że sam pracuję jako informatyk sieciowy. Powszechna cyfryzacja, tak jak otwiera wiele drzwi, tak też niepokoi mnie jak często wykorzystywana jest do uzależnienia ludzi od techniki odbierając im możliwość używania tradycyjniejszych form. To jest wiele słów na to, że nie chcę by ktoś mi mówił jak jestem w jakimś biurze do załatwienia sprawy, że muszę iść do domu i zrobić to przez internet. Przepraszam za dygresję, już wracam do Sudetów.

Dwujęzyczne nazwy w województwie opolskim

Jeżeli chodzi o robienie zdjęć, to kopalnia uranu ma całkowicie inną politykę na ten temat. Tam nie zakazują użycia aparatów, tam nawet zachęcają do robienia dokumentacji z odwiedzin i chwalenia się na mediach społecznościowych. Z kolei w sztolniach w Złotym Stoku nic nie mówią ani o biletach online (chyba tylko kupno na miejscu), ani o zdjęciach. Z racji później godziny postanowiliśmy zostawić tę kwestię na kolejny dzień i przedzwonić z naszymi pytaniami pod odpowiednie numery. Straszyła nas tylko mała ilość dostępnych biletów do jaskini, ale podjęliśmy to ryzyko.

Przez cały tydzień próbowałem prowadzić drobne zapiski, które pozwoliły mi na takie dokładne opisanie całej wycieczki. Pisałem więc w notesie A6 punktami te wszystkie rzeczy. Początkowo mi się udawało choć przez dwa najbardziej męczące dni odpadłem z kronikarstwem. Nie dość, że skończyłem pisać listowne podsumowanie tego dnia o północy w świetle lampki nocnej siedząc samotnie w pokoju. Rodzice spali w pokoju obok. Można było uznać to za troszkę nierozsądne wiedząc, że pobudka była zaplanowana na godzinę siódmą. No cóż, taka już moja natura. Co się działo następnego dnia jak i w kolejnych będę sukcesywnie zapisywał w następnych postach.

Miłego
Adiabat
11.06.2023


Komentarze