Radziejowa z Rytra - 02.08.2020

Terra Nova Radziejowa

To była jedna z cięższych wycieczek, nawet nie pod względem trudności szlaku, bo w Beskidzie Sądeckim nie wydaje mi się, by były takie, ale pod względem długości dodając różnicę podejść. Tradycyjnie już wstaliśmy o piątej, by wyruszyć do Rytra — małej wsi znajdującej się na Sądecczyźnie. Byłem stosunkowo, jak na tę godzinę, podjarany, bo w sumie pierwszy raz miałem okazję wędrować to tym paśmie górskim. Dodatkowo celem był najwyższy jego szczyt — Radziejowa.


Po półtorej godziny jazdy samochodem zaparkowaliśmy przed budynkiem urzędu gminy. Zjedliśmy śniadanie, wypiliśmy trochę herbaty z termosu, a przed nami znajdowała się największa atrakcja wsi — ruiny zamku. Mimo że mieliśmy we trójkę zamiar go zwiedzić (a właściwie wejść nań i porobić parę zdjęć i panoram) po przejściu trasy, to jednak powtórnie przed samochodem znaleźliśmy się prawie dwanaście godzin i dwadzieścia siedem kilometrów później. Zaczynało się robić ciemno, a nie chcieliśmy jechać po zmroku po nieznanych nam za dobrze miejscowościach.

"Jeśli świt przyłapie nas..." - po prawej Radziejowa z wieżą (najprawdopodobniej)

Link do zdjęć ze szlaku: https://photos.app.goo.gl/EuPb3itFfFqt3QFFA
Link do zdjęć z wieży widokowej: https://photos.app.goo.gl/D8QQniFDgSTprhLu7

Niebieskim szlakiem przez pierwsze kilometry ruszyliśmy najpierw chodnikiem przy asfalcie, a później, od hotelu i stacji narciarskiej, po bardzo dobrze zadbanej trasie szutrowej. Nie widzieliśmy nikogo ktoby szedł też w ten las, może z powodu pory, ale infrastruktura "rozrywkowa" była - wspomniany stok narciarski, trasa biegowa przez las koło rzeki Poprad, jakaś mała ścieżka ekologiczna dla dzieci, kort tenisowy... troszkę tego jest, więc jeżeli ktoś tam już znalazł miejsce na wypoczynek to sądzę, że ma co robić.

Gdy weszliśmy już do lasu i szliśmy strasznie przepastną (podobnie jak las, przez który prowadził) drogą "szutrowo-leśną" nadal nie widzieliśmy żywego ducha. Okazało się później, że większość jednak szła ze Szczawnicy, z drugiej strony i jak słyszeliśmy w schronisku głosy, to było ciężko z parkingiem i mnóstwo ludzi. Myśmy nie mieli takiego problemu, przez co przez większość czasu (poniekąd zapewne słusznie) uważaliśmy, że można to pasmo nazwać "nieodkrytymi Bieszczadami Małopolski".


Nawet wandale tutaj tak mili, że pozdrawiają gości

Robiąc małą dygresję, to my też planowaliśmy ruszyć ze Szczawnicy. Byliśmy świadomi tego, że może to być bardziej zatłoczona opcja (choć dojazd o pół godziny bliższy). Jednak nie aspekt gęstości zaludnienia na nas spowodował zmianę trasy, a to, że zdawała się zbyt męcząca. Chcieliśmy mieć jakieś potwierdzenie wyprawy, więc wzięliśmy ze sobą dwa zestawy książeczek — jeden pamiątkowy z Górskiej Odznaki Turystycznej (której stopień mały złoty zdobyliśmy rok, dwa temu, więc służyło nam to tylko jako taki notes wycieczek), oraz drugi do Diademu Gór Polski. Z tego powodu chcieliśmy przejść przez schronisko na Przehybie (nie wiedzieliśmy, że na szczycie też jest pieczątka), a poza tym tam odpocząć. Ze Szczawnicy wyszedł kilometr dalej i punkt więcej, a pamiętałem, jak nas nogi bolały po Babicy (gdzie było tylko 100 metrów wysokości, ale właśnie za to prawie 30 km drogi). Nie chciałem więc przesadzać, bo to by było jak wspomniana w nawiasie Babica, tylko jeszcze z tysiącem metrów podejścia. Plus z Rytra robiliśmy pętlę, mając możliwość na zwiedzenie większej połaci Beskidu Sądeckiego.

Umberto Eco - dużo spotkaliśmy wiatraków w okolicy

Wracając do lasu, to do rozdroża kilometr przed schroniskiem spotkaliśmy góra dziesięć osób, jak nie mniej. Po szlaku na Świnicę i całych tych Tatr to było miłe zaskoczenie. Wspominałem na początku o infrastrukturze sportowej. Idąc tę szeroką leśną ścieżką, przypomniały mi się wakacje w Sudetach (które są ode mnie troszkę daleko, a chciałbym tam troszkę pozwiedzać) w poprzednim roku, a dokładniej szlak w Izerach koło polany Jakuszyckiej. Polanę tą mogą kojarzyć fani sportów zimowych, a dokładniej kibice Justyny Kowalczyk, gdyż tam było tyle ścieżek do narciarstwa biegowego, ile jeszcze w życiu nie widziałem. Tak samo było tu, w Sądeckim. Trasa była szeroka z tego powodu, że piechurzy współdzielili ją z rowerami i nartami.

Dostojka malinowiec (Argynnis paphia)

Po wyjściu już na grań można było zobaczyć jak poważnie potraktowane były trasy narciarskie i rowerowe. Co jakiś czas słupek z kierunkiem dla narciarzy (jakby śnieg zasłonił inne oznaczenia), na rozdrożach dróg piętnaście znaków, w tym powtarzające się zestawy (jeden dla rowerów/nart, drugi dla pieszych). Można było to zrobić w troszkę bardziej spójnym systemie, ale i tak doceniam, w szczególności jak przyzwyczaiłem się do Beskidu Wyspowego i Makowskiego, gdzie nie zawsze te szlaki są oznaczone nawet, albo idą przez chaszcze (odsyłam do wpisu nt. Ćwilina). Przy każdym takim rozdrożu jeszcze minimapka — normalnie luksus.

Pierwszy plan: B. Sądecki, drugi plan: Pieniny, trzeci: Tatry

Przy tych znakach się jeszcze troszkę zatrzymam, bo kolejny raz przypomniały mi o Sudetach, ale tym razem Karkonoszach. Niektórzy pewnie wiedzą, że system szacowania długości trasy na takim znaku w formie podania ile godzin i minut powinniśmy iść, jest charakterystyczny dla gór Polski i Słowacji, ale Czesi postanowili oznaczać długość trasy w kilometrach. Osobiście uważam, że długość trasy w godzinach lepiej pozwala się zorientować przy planowaniu trasy, plus uwzględnia ewentualną zmianę wysokości, ale to kwestia przyzwyczajenia się podejrzewam. Wracając, to tutaj też większość tablic podawała kilometry — informacja z myślą o narciarzach i cyklistach. Tylko te nieliczne, "tradycyjne", dla pieszych znaki podawały godziny, ale były one deficytowe.

Z grani, gdzie widać było zmianę piętra roślinnego na taki regiel górny (las iglasty, rzadsze drzewa, trochę suchych martwych drzew oraz borowacin), otworzył się też nam widok na piękną okolicę. Była to zapowiedź tego, co mieliśmy zobaczyć na wieży widokowej. Panorama z wieży widokowej, podobnie jak z Lubania, jest pod postem jako gra terenowa. Tutaj już ludzi było więcej. Zeszliśmy do schroniska, zahaczając uprzednio o wzgórze pełniące za lądowisko śmigłowców z ładną panoramką.

Takich znaków (w kilometrach i kolorystycznie) chyba jeszcze nie widziałem

Drzewa się tak ustawiły, że pomimo znaków, tata sądził, że budynek jest w drugą stronę, a to niebo grało. Przy takim znaku zaczepił nas pewien pan z pytaniem "którędy do schroniska?", nawet jeśli koło nas explicite była napisana odpowiedź. Z powodu omamów już tata chciał mu podawać kierunek zgodny z tym co widział, choć wiadomo, jak wzrok potrafi nas mylić. Jednak ostatecznie posłuchaliśmy głosu rozsądku i znaków na ziemi (zostawiając te w niebie) i dotarliśmy do schroniska.

Schronisko na Przehybie (dalszy budynek), z kaplicą i małym muzeum (bliższy budynek)

To może teraz o nim dwa słowa. Składał się z dwóch budynków, tak jak na zdjęciu, z tym że jeden to była kaplica z muzeum. Ten większy służył za obiekt noclegowo-gastonomiczny. Po wykonaniu paru zdjęć i zachwyceniem się wielkim, spokojnym czarnym pieskiem. No uroczy był, widać, że ciemne usierścienie nie pomagało mu przetrwać w tę słoneczną pogodę. Zamówiliśmy wewnątrz żurek za 11 zł, bo zawsze jakaś ciepła strawa to dobrze wpływa na morale. Nie był jakiś rewelacyjny, ale po doprawieniu nawet nawet. Przegryźliśmy to swoimi kanapkami i dołączonymi do zestawu kromkami chleba i się najedliśmy. Śmieszna rzecz — w swoim talerzy natrafiłem na jajko z dwoma żółtkami, taką małą ciekawostkę czyniąc.

Urocza psina, która pilnuje schroniska


Gdy przybijałem do książeczek pieczątki w schronisku, tak się na mnie sprzedawczyni pytająco popatrzyła. Odparłem, że nic nie kupuję, a tylko wykonuję utrwalanie wycieczki w atramencie. Niebywałe było też to, że pierwszy raz chyba natrafiłem na schronisko niepobierające opłaty za toaletę. Jak już jesteśmy przy pieniądzach, to tata się dowidział, że nocleg kosztuje 60 zł, ale jeżeli ktoś już planuje tam przekimać, to lepiej niech zadzwoni — cena podana może przecież się zmienić. Na zewnątrz był taras widokowy, z którego zrobiłem zdjęcia wyłaniających się z horyzontu Tatr. Zawitaliśmy jeszcze do stojącego mniejszego budynku. Kaplicy znajdującej się na parterze nie zobaczyliśmy, z powodu jej niewielkości oraz aktualnie przeprowadzanej mszy. No nie będziemy tak wbijać na imprezę, choć gitary kusiły. Piętro zaś zostało przerobione na muzeum. Nie znajdowało się tam wiele eksponatów fizycznie, ale wszystkie ściany zostały zagospodarowane w opowieść o turystyce i historii regionu wraz ze zdjęciami dokumentów, rękopisów itp. Ogólnie polecam ciepło, bo można tam spędzić nawet parę godzin, czytając to wszystko.


Allan please add details

My jednak nie mieliśmy tyle czasu, bo do przejścia zostało nam jeszcze 16 km i wyruszyliśmy ze schroniska w stronę Radziejowej. Jednak pierwsze trzeba było zejść na przełęcz-rozdrożę i wtedy zaczęły docierać do mnie niepokojące mnie sygnały. Sygnały pochodzące z mojego ciała, a dokładnie z prawej części mojego prawego kolana o bólu. Takim samym "szpilkowanym" bólu jak na ostatniej wyciecze opisanej na blogu, kiedy schodziłem z Myślenickich Turni. Mieliśmy ze sobą jakąś opaskę materiałową na kolano w razie, gdyby rzepki latały mojemu tacie, jednak ich na razie (i później też) nie potrzebował, więc wypróbowałem. Na samym początku było nawet dobrze, udało mi się zejść bez większych problemów. Później było już tylko podejście na Radziejową, ale postanowiłem nie ściągać sprzętu, bo może mi troszkę nogę odciąży. Nie wiem, czy to dobry pomysł był — nie jestem fizjoterapeutą. Podczas pójścia w górę jednak mnie nie bolało.

Trzy Korony z wieży widokowej na Radziejowej

Przed wejściem znowu do lasu, którym obsiany jest wierzchołek Radziejowej, mieliśmy okazję na niezłą panoramę chwytającą Tatry, Gorce i chyba Beskid Wyspowy. Co rzucało się w oczy to wieże widokowe znajdujące się na poszczególnych górach. Stosunkowo łatwo było zatem nawigować w celu znalezienia gór: Gorc (nie byłem), Mogielica (wieża już nieczynna), oraz Lubań (pisałem o tym). Na szycie znaleźliśmy pieczątkę w pudełeczku po męskich perfumach. Były tan też osoby, które zdobywały swój pierwszy szczyt do korony gór polski, w towarzystwie mężczyzny, który jak wspominał, piąty raz zdobywa odznakę. Jedną z nich miał przyczepioną, więc przynajmniej raz legit. Taki mały small talk był o górach, wieża widokowa i zjeżdżaliśmy ze szczytu, bo nie było gdzie zjeść kanapki nawet.


Odziana drzewem i wieżą Radziejowa

Posililiśmy i napoiliśmy się, dopiero nieco odchodząc. Zobaczyliśmy jakieś powalone drzewo z widokiem na Wielkiego Rogacza — usiedliśmy więc. Przy schodzeniu było dość stromo z niewygodnym żwirkiem, więc wszystkie oczy na pokład. Mnie dodatkowo zaczęło rwać tak porządnie w tym kolanie, że wiedziałem już, że całą wycieczkę będę miał niechcianego towarzysza podróży. Później znów nieco na górę — na tego Rogacza. Sam szczyt był ukryty w lesie, jednak znak wskazywał kierunek, a lekko udeptana leśna ścieżka — trasę, więc podlecieliśmy zobaczyć czy jest tam jakiś widok. Był spoko, ale po wieży widokowej, czy ciągłym patrzeniu na lewo i prawo na "bezdrzewnej grani" to nas nie powaliło. Powaliła nas za to tabliczka. W środku lasu na drzewie znajdowała się tabliczka informująca o nazwie góry... hmm...

Szybowiec z numerem SP-0064, może to Sebastian Kawa?


Kończąc tę przydługą opowieść, to później było normalne schodzenie. Najbardziej śmieszył mnie budynek w środku lasu, a obok pięćdziesiąt metrów dalej kosz. W ogóle te kosze się pojawiały na ścieżce, co było też niecodzienne co by nie powiedzieć. Troszkę męczyłem się przez te osiem kilometrów, ale jakoś dałem radę. Pod koniec trasy ściągnąłem opaskę, co pozwoliło mi przejść do końca, ale no... nie polecam bólu. Oprócz godziny, z którą zawitaliśmy na dole, to właśnie przez nasze zmęczone nogi (w końcu 27 km), moje zniszczone kolano, postanowiliśmy nie podjeżdżać, by wejść na ruiny zamku w Rytrze. Mamy nadzieję, że kiedyś tam jeszcze wpadniemy i ten zamek zostanie zdobyty.



Ruiny zamku w Rytrze

Zawitaliśmy do hotelu PTTK na dole w celu przybicia pieczątek i około 19. zaczęliśmy wyjeżdżać z Rytra. Wróciliśmy do domu około dziewiątej, więc tylko coś zjeść, wypić, mycie się i lulu do pracy w poniedziałek. Jednak naprawdę byliśmy zadowoleni z tego, co przeszliśmy i zobaczyliśmy — polecam.

Miłego
Adiabat
05.08.2020

Poniżej panorama z wieży widokowej, oznaczanie szczytów zostawiam jako grę terenową. Zresztą w przeciwieństwie do wieży widokowej na Lubaniu to tu jednak nie było tabliczek z informacją, na co właśnie człowiek patrzy: https://photos.app.goo.gl/D8QQniFDgSTprhLu7


do góry

Komentarze