Leskowiec z Krzeszowa - 21.01.2024

Można to uznać za pierwszą wycieczkę górską tego roku, bo poprzedni wpis co by nie mówić jednak dotyczył biegania po mieście.  Nie była ona jakoś specjalnie długa, głównie temu, że zima nie cieszy się najdłuższymi dniami. No i oczywiście trzeba też powrócić do jakieś formy w nogach. Z wyborem nie mieliśmy jakichś problemów, bo chcieliśmy pójść na jakąś wycieczkę zapisaną wcześniej w planach. Baliśmy się przed jakimiś niezbyt popularnymi odcinkami, bo nie widziało nam się przedzieranie przez nieudeptany śnieg. Tak też padło na Leskowiec - jedną z najpopularniejszych i najwyższych gór Beskidu Małego. Na skromną wysokość 918 metrów wdrapywaliśmy się z Krzeszowa. Dodatkowo odcinek Leskowiec - Krzeszów był kolejnym do przejścia w ramach odkrywania całego Małego Szlaku Beskidzkiego.

Link do zdjęć: https://photos.app.goo.gl/uX1eeEd9qkkMmBy67

Nie spieszyliśmy się jakoś szczególnie. Wstaliśmy nieco przed siódmą, a dopiero półtorej godziny później parkowaliśmy przed kościołem. Powodem nie była odległość do pokonania samochodem, a to, że natrafiliśmy na parę atrakcji po drodze. Szlakiem niebieskim łączącym asfaltem świątynie w Krzeszowie i Stryszawie biegnie jeszcze jeden przyrodniczy nazwany "Szlakiem kapliczek". A przynajmniej według portalu mapy.cz, bo na "polskiej mapie", czyli mapa-turystyczna.pl niczego nie znajdziemy. Jednak musi coś z tym być, bo gdzieś w środku drogi zauważyliśmy pięknie odmalowaną kapliczkę domkową. Malowana w taki limonkowy zielony z wieloma zdobieniami na bocznych ścianach i od frontu. Oczywiście, że się zatrzymaliśmy, by przyjrzeć się temu na spokojnie. Wewnątrz parę obrazków, figurek Jezusa i Maryi. Na środku leżał upadający od krzyża mesjasz. Na zewnątrz jak już wspomniałem zdobienia, a koło drzwiczek można było zobaczyć datę 1810. Oczywiście na tak starą nie wygląda, ale zakładaliśmy, że po prostu odremontowana. Nie myliłem się, bo jadąc tą samą trasą na Google Street View (ze zdjęciami z 2012), w tym miejscu można dostrzec znacznie skromniejszą żółtą kapliczkę. Zawartość wnętrza może została podobna, ale na z elewacji to tylko drewniany fragment frontu, aniołek na nim przybity i może chrzcielnica w ścianie. Może tak faktycznie wyglądało na samym początku. Nie wiem. Ale nawet jeżeli nie, to można sobie zadać pytanie, czy to jest ta sama kapliczka, czy tylko jest na tym samym miejscu.

Pierwsza z kapliczek na drodze Stryszawa-Krzeszów, ponoć z 1810, tutaj odnowiona


Jadąc dalej, troszkę wyżej można zobaczyć kolejną z tych drobnych miejsc kultu. Ta wyglądała pewnie znacznie bliżej do oryginału, bo była skromniejsza i jakby nieco zapomniana. Jednak nieopuszczona. Żółte trze ścian i jedna obita deskami podtrzymywały omszony dach. Na przodzie można było wyczytać nazwiska fundatora oraz osoby, która odnowiła kapliczkę. Obok widniał rok 1862. W środku zaś cztery wyglądające na stare, ale nie zabytkowe obrazy oprawione w ramki i zza szybkami. Niedaleko ujechaliśmy autem, jak nagle słyszę "Patrz! Sarny". Faktycznie, przez drogę przegrodziła nam cała rodzinka zwierząt. A, że dość powoli im to szło, to zdążyłem wyjść z auta i zrobić parę ujęć z lustrzanki starając się ich nie spłoszyć. Było ich około osiem, bardzo uroczy widok. Z takimi atrakcjami to nie dziwne, że znaleźliśmy się na parkingu troszkę później niż zazwyczaj. Akurat skończyła się msza w kościele MB Nieustającej Pomocy. Dawniej były tutaj drewniane świątynie (pw. św. Katarzyny), a ta, na którą patrzyliśmy była z 1902 roku. Bardzo szczegółowy opis i budowy i pozbycia się starego kościoła (były to czasy przywiązujące mniejszą wagę do "historii") jak i samej wsi, a nawet zapiski z kroniki XVIII są dostępne do poczytania.

Wróćmy jednak do samej wycieczki. Po tym jak ludzie wyszli z przybytku, to weszliśmy my. Bardzo przestronny ze sklepieniem krzyżowo-żebrowym. Przepiękny ołtarz główny płaskorzeźbą Matki Bożej z dzieciątkiem przypominającą ikonę. Wiele zdobień i strzelistych wieżyczek w tych ołtarzach troszkę wyglądające jak szopki krakowskie. Jedna z bocznych była całkowicie zasłonięta przez znacznie skromniejszą scenę bożonarodzeniową, a druga boczna też fragmentem jakieś tablicy. Droga krzyżowa też była przepiękna. Nie było żadnych polichromii na ścianach, ale te zdobienia i płaskorzeźby wystarczały. Obracając się, można było dostrzec organy, podobnie zdobione. Z historii na stronie internetowej można doczytać, że są z 1903 roku, jeżeli to są te same, ale zgaduję, że tak. Widzieliśmy przez chwilę księdza, którego poprosiłem o zaświecenie światła przy ołtarzu na pięć minut. Nie miał z tym problemu i tak cały rozświetlił się, przez co mogłem zrobić zdjęcie wszystkim tym szczegółom.

Dwie z około ośmiu sarenek przeskakujących drogę Stryszawa-Krzeszów


Obok jeszcze mogliśmy dostrzec ołtarzyk poświęcony Janowi Pawłowi II, wraz z pamiątkami po nim jak szal liturgiczny czy papieska czapka. Oczywiście też był mały relikwiarzyk, gdzie można było zobaczyć również kawałek materiału. Już wyszliśmy całkowicie z kościoła, lecz mama pokazała nam kolejne drzwi w bocznej wieżyczce, które okazały się wejściem na chór. Zaglądnęliśmy tam jeszcze na minutkę. Ludzie już powoli zbierali się na kolejne nabożeństwo, które jak wyczytałem, miało zacząć się o 9:00. Było, co prawda, do niego jeszcze prawię pół godziny, ale najgorliwiej wierzący już siedzieli w ławkach. Jeszcze przebiegłem się na obkoło świątyni, by uchwycić ją na kliszy i niedługo potem dołączyłem do rodziców w samochodzie siedzących i jedzących śniadanie. Muszę wspomnieć, że do tego momentu wszyscy byliśmy na czczo. Na wieży w ogóle było jakieś drewniane rusztowanie, w ogóle niewybijające się na pierwszy plan.

Na znajdującym się obok drogowskazie wyczytaliśmy, że Targoszów zielonym szlakiem jest 45 minut drogi stąd. Tak więc nie zwlekając dłużej, a była już dziewiąta, poszliśmy w tamtą stronę. Pierwsze schodziliśmy ze wzgórza, z którego roztacza się uroczy widok na okoliczne wzgórza. Dodając do tego pokrywę śnieżną, można było poczuć unikalny klimat tej pory. Nie chodzimy często w zimie, więc takie obrazki są dla nas cenne. Mieliśmy też świadomość, że jednym z tych wzgórz będziemy schodzić w drodze powrotnej. Przeszliśmy przez mostek nad potokiem Krzeszówka i doszliśmy tak do głównej drogi przechodzącej przez wieś. Dopiero idąc piechotą, można poczuć skalę jak duże są miejscowości. Mając samochód przejeżdża się to w minutę, ale dopiero odmierzenie tych odległości własnymi stopami daje pewną perspektywę.

Wnętrze kościoła pw. Matki Bożej Nieustającej Pomocy w Krzeszowie


Minęliśmy parę kapliczek, trzy małe przydrożne poświęcone Maryi. Jedna ładnie udekorowana "Męka Pańska" jak to w starych kronikach opisują. Najciekawsza była jednak pierwsza ze spotkanych na tej drodze, czyli jeszcze przed wspomnianym mostkiem. Wyglądał jak ceglany piec, ustawiony koło trzech drzew. Na mapie oznaczona jako "wnękowa z trójcą świętą". Gdyby nie to, to nie rozpoznałbym, że ma przedstawiać Ojca, Syna i Ducha Świętego wyrzeźbionych w kamieniu. Według jednej ze stron archiwizujących kapliczki jest z 1826 r. Miło, że się ktoś zajmuje takimi rzeczami. Po przecięciu drogi Krzeszów-Kuków zaczęliśmy się odrobinę wspinać. Wejście na Gronik było najpierw po odrobinie zmożonej glinie, przez to nie było problemu z pokonywaniem metrów. Z kuriozów to widzieliśmy sofę i stolik, w szczerym polu na śniegu. Bardzo osobliwy widok. Jednak najlepsze były te zamglone góry wyrastające nad ścianami drzew. Czułem się jak na jakieś tajdze, czy coś.

Jednak niedaleko potem znów wchodziliśmy do lasu, ale tym razem troszkę teren był znajomy. Powinienem wcześniej się zorientować, jeszcze w czasie organizowania wycieczki, że na Groniku już byliśmy. Parę miesięcy temu schodziliśmy stamtąd do Targoszowa. Wspomnienia przywołała mi kapliczka znajdująca się na rozstaju dróg. Jest to pięknie zachowana słupkowa kaplica z płaskorzeźbami świętych po bokach i zwieńczona Maryją na szczycie. Jest napis wspominający fundatorów z 1896 r. Jednym z ciekawszych wizerunków jest coś, co biorę za św. Mikołaja, a to tylko dlatego, że ma krzyż z trzema belkami. Nie jest mi wiadome, by to była jakaś diaspora prawosławna, temu mnie to zaciekawiło. Obok na drzewie jest tabliczka z nazwą miejsca, krzyż (z tabliczką z 2009 roku ku pamięci górników przez ich prawnuków) i pod nim wiele monet i orderów przybitych na tablicy do drzewa. Monety ciekawe, bo i międzywojenne i wojenne i stare złote z lat 90, ale też i jakieś Amerykańskie, Rosyjskie, Ukraińskie, coś z Elżbietą II, z Czech, z Węgier, z Izraela. Obok jest tekst, że w XIX wieku w tych regionach była wydobywana ruda żelaza w 15 szybach i zawożono do huty w Suchej Beskidzkiej.

Relikwiwarz poświęcony Janowi Pawłowi II. Ex capillis ma świadczyć, że to są włosy papieża. Kościół w Krzeszowie


Zrobiliśmy sobie tutaj zdjęcie, zjedliśmy banana i poszliśmy w dół do kolejnej wsi - Targoszowa, a dokładniej jego przysiółka o nazwie Wieczorki. Tam parkowaliśmy w naszej ostatniej wycieczce na Łamaną Skałę i Leskowiec. Dokładnie pamiętałem drewniane elektryczne, które przez chwilę razem z nami schodziły do rzeki. Ostatnim razem chyba zanosiło się na deszcz. Tym razem pogoda była przepiękna. Pamiętałem, że przy rzece, Targoszówce, której drobny dopływ musieliśmy przeskoczyć, była kolejna z kapliczek. Korzystając ze strony wypisującej kapliczki w powiecie Suskim (link pod koniec tekstu), można wyczytać, że wystawiona została końcem XIX wieku za ocalenie górników zasypanych w szybie wydobywających rudy żelaza. Wewnątrz tego otynkowanego zrobionego z piaskowca obiektu znajduje się Matka Boża Częstochowska. Jej biel bardzo ładnie towarzyszyła tej pochodzącej ze śniegu.

Obok też była tabliczka, że na Łamaną Skałę jest półtorej godziny. Tyle że tam nie szliśmy. Niestety nie napisali ile zajmuje wejście na Leskowiec, choć w tym miejscu zaczyna się szlak żółty prowadzący przez przysiółki Wieczorki, Płonkówka, a na końcu Podbucznik. Jednak nie wyprzedzajmy faktów. Przez długi czas szliśmy asfaltem, który ciągle wspinał się w górę. Przez to też powoli panorama robiła się znacznie szersza. Rozpoznaliśmy nawet Babią Górę, choć wtedy jeszcze nie mieliśmy pewności. Nawet mam uwiecznione dwa stare psy, które podleciały się przywitać. Choć bramka była otwarta, to jedyny szczekający pies nie wyszedł poza obręb działki. Największe bariery jednak zawsze znajdują się w głowie. Drugi tylko mnie obwąchał, ale troszkę bałem się czy czasem nie połasi się na moją łydkę. Chyba nie wyglądała tak smakowicie, bo czworonogi zostały dalej na swoich posterunkach, jak się od nich oddalaliśmy.

Kościół pw. Matki Bożej Nieustającej Pomocy w Krzeszowie


Przez odrobinę musieliśmy przejść znów polną drogą, bo oba osiedla nie były ze sobą połączone bezpośrednio. Minęliśmy też kolejną kapliczkę, która ewidentnie była nową budowlą. Wygląda jak taka altana z podłogą obłożoną panelami. W środku parę małych świętych figurek we wnękach oraz jeden większy obraz główny. Niestety nie mogłem dostrzec dokładnie co przedstawiał, bo zasłonięty był szkłem i drutami układającymi się w krzyż. Z urywków, które dostrzegłem, to chyba była Matka Boża objawiająca się żołnierzowi w lesie. Nie mogłem też znaleźć żadnej informacji na Internecie, albo po prostu za słabo szukałem. Widzieliśmy też tam pierwszy raz tego dnia innych turystów udających się na ten sam co my szczyt.

Największym wrogiem butów jest lód. A gdy teren jest jeszcze pokrytym warstwą zmrożonej wody asfaltem pod pewnym nachyleniem to już pełnia nieszczęścia. Nosiłem w plecaku raczki, ale nie chciało się nam jeszcze ich ubierać. W szczególności, że wychodzenie zawsze odbywa się sprawnie. Jakoś daliśmy radę, bo to było tylko dwieście metrów, jak nie mniej. Jednak za to wynagrodziło nam widokiem. Jeżeli miałbym polecać jakiś widok, to bardziej od szczytu Leskowca, który ma opisaną tablicę z panoramą, skierowałbym na polanę przy przysiółku (w niektórych wsiach nazywanych "rolami") Podbucznik. Jedynym minusem było słońce, które akurat świeciło nam prosto w twarz i troszkę prześwietlało zdjęcia, ale było przepięknie. Zrobiliśmy sobie tam małą przerwę, by napić się ciepłej herbaty i zjeść po batonie. W tym czasie upewniliśmy się, że "Królowa Beskidów", czyli Babia Góra, jest faktycznie na wprost. Po lewej widniał masyw Policy. Pomiędzy nimi można było zobaczyć wieżę widokową. Rozpoznaliśmy w niej Mosarny Groń. Po prawej od Diablaka były pewnie te wszystkie Mędralowe i inne. Jednak dalej się obracając, był szczyt przypominający mi Pilsko.

Po drodze mijaliśmy wiele kapliczek i innych pomników religijnych, mniejszych czy większych, starszych czy młodszych


Nie pamiętam już jakimi rozmowami się wtedy zajmowaliśmy. Może powinienem takie zapisywać wcześniej w notatkach. Oczywiście wiem, że dla czytelników bloga nie mają one żadnej wartości, że są jak te wstępy do internetowych przepisów kulinarnych przepełnionych pięciostronicowym lorem babci autorki piekącej maślane ciasteczka dla swoich dwudziestu wnucząt w okresie Bożego Narodzenia. Dla mnie jednak ta strona to pamiętnik, a zresztą wycieczki górskie to nie tylko szczyty, trasy i kapliczki. To właśnie też takie ludzkie interakcje i rozmowy ze sobą. Kończąc dygresję, to zawsze podobał mi się las w tym sezonie. Nie było go zresztą jakoś dużo. Mówię i o sezonie i o lesie. Bo nie wiedząc kiedy, rozmawiając i o językach i o polityce znaleźliśmy się na polanie. Polana ta zwieńczona krzyżem i okupowana przez ludzi stanowiła główną punkt dnia.

Leskowiec jest dość osobliwą górą, przynajmniej dla mnie. Wydawał mi się to popularny cel wędrówek w tych rejonach, co zresztą ilość ludzi potwierdziła. Niezbyt jednak wiedziałem dlaczego. Nie ma jakichś widoków ze szczytu, choć tablica próbuje mnie przekonać, że to na co patrzę to panorama. Prawda, jakieś szczyty wychodzą ponad drzewa, a gdyby ich nie było, to byłaby może nawet imponująca wizytówka. Jednak oprócz tego, że można dostrzec szczyty Błyszcza i Starorobociańskiego, a bardziej po lewej Lodowego Szczytu i Łomnicy to nie jest to jakiś szczególny widok. Znaczy, ma potencjał na pewno. Z drona pewnie jest wybitny. Nie zatrzymaliśmy się więc tutaj daleko. Zrobiliśmy sobie zdjęcie przy pamiątkowym krzyżu, porozmawialiśmy z innymi turystami o górach i poszliśmy w kierunku schroniska.

Trasa zawierała udogodnienia dla zmęczonych podróżnych. Sofa z pięknym widokiem na las


Wbrew nazwie "Schronisko PTTK Leskowiec" znajduje się na szczycie obok zwanym Groniem Jana Pawła II (dawniej nosząca nazwę Jaworzyny). Jest to około 800 metrów od Leskowca. Budynek jest dość stary, bo z 1932 roku. Pewnie opowiadałem już na łamach, jak w 1945 roku gospodarz poczęstował oddziały niemieckie bimbrem, przez co, zamiast spalić go, zachowały. Jednak zanim zaglądnęliśmy tam, przeszliśmy przez szczyt Gronia, który ma tabliczkę z nazwą. Minęliśmy dwie urocze kapliczki powieszone na drzewach. Jednak wielu pielgrzymów idzie do kaplicy na Polanie Bargłowej z 1995 roku. Jest to dość ciekawe miejsce, które warto zobaczyć niezależnie od wiary. Obok jest stok narciarski, nie wiem, choć raczej obecnie zamknięty, ale jest stamtąd uroczy widok na kraniec tej części Beskidu Małego - dolinę Ponikiewki w samą wsią Ponikiew oddzieloną od reszty świata masywem Iłowca i Łysej Góry. Za nim dostrzegliśmy Wadowice, a gdyby była lepsza pogoda i brak smogu pewnie i dalej byśmy widzieli.

Z samego schroniska też jest takie okienko widokowe na Babią Górę. Jednak nas bardziej zainteresował jakiś obiad z tego obiektu. Padło na kotlety - wybór bezpieczny, pożywny i smaczny. Nawet nam smakował. Siedząc tak, oglądając te okoliczne szczyty, zastanawiałem się nad wielkością miast. Że taka Warszawa, czy Kraków łączyłyby te wszystkie wzgórza w obrębie jednej aglomeracji. Pamiętam, jak nie mogłem sobie wyobrazić, jak mógł "na siedmiu wzgórzach piąć się Rzym", że to miałoby być niby za duże, albo te wzgórza małe. Patrząc na okolice, mogłem sobie wyobrazić je zroszone domkami po wszystkich stokach zamiast drzew. Z ciekawych rzeczy to pod dachem schroniska były powieszone palmy Wielkanocne. Według tradycji niby powinno się je palić, by popiół z nich mieć na Środę Popielcową. Jednak wiadomo, że to dla dekoracji, choć przyznam, że nie spodziewałem się ich zobaczyć. Obok była bardzo ciekawa malowana mapa z 1938 podpisana "Powiat Wadowicki" z autorstwem jakiegoś Jana Sarnickiego. Szkoda, że takie oszklone eksponaty w budynku gdzie mi ciągle obiektyw paruje, nie są fotogeniczne. Zrobiłem więc tylko zdjęcie, że jest. Podobnie z malowaną mapą Beskidu Małego tego samego autorstwa rok starszą.

Jednak prawdziwie ładny widok był parę kilometrów wyżej. Tutaj można było cieszyć oczy widokiem Beskidu Żywieckiego. Od lewej Polica, Mosarny Groń z wieżą widokową, Babia Góra i Mędralowa (chyba). Dalej po prawej (już nie na zdjęciu) było coś co nazwałbym Pilskiem.


Pozostało więc nam założyć raczki i pędzić w dół. Jako że rzemyk mi się rozpiął, to przez pięć minut manewrowałem przy swoim zapięciu, aż w końcu też założyłem kolce. Patrzył się na mnie z uśmiechem jakiś starszy pan, który poszedł na szczyt Leskowca pewnie podziwiać zachód słońca. Nie można było tego ukryć, że powoli dzień się kończył, choć była dopiero druga po południu. Cała prawie droga prowadziła pomiędzy drzewami. Nie ma więc wiele do opisywania, w szczególności, że pewnie już raz ten odcinek wspomniałem. Śnieg przykrywał wspomnienia tych ścieżek, które tylko połowicznie pamiętaliśmy. Zresztą las to las, w większości miejsc wygląda tak samo. To jakiś krzyż minęliśmy, to jakąś polanę bez szczególnego widoku (były dwie). Towarzyszył nam bardzo jasno świecący księżyc, który mimo tego, że zmrok jeszcze nie zapadł, a nawet słońce nie zaszło, to był bardzo wyrazisty. Z lustrzanki nawet udało mi się zrobić fotografię, na której można zobaczyć kratery wokół linii oddzielającej oświetloną jego cześć od tej czarnej (tzw. linię terminatora).

Minęliśmy sprawnie rozdzielenie się szlaku turystycznego od przyrodniczego, a niedługo potem weszliśmy na płaskie jak stół pola. Stamtąd była ładna panorama na okoliczne wzgórza skąpane w złocistym blasku kryjącej się gwiazdy dziennej. Mogliśmy też dostrzec punkt końcowy - kościół. Wydawał się tak bliski, jakby potrzeba było tylko kwadransu do dojścia do niego. W rzeczywistości to było trzy razy dalej. Minęliśmy kapliczkę z 1861 roku, o której przez te pięć lat zdążyłem już zapomnieć. Tak jak czerwonym szlakiem schodziliśmy w poprzednim roku, to wtedy przechodziliśmy do Gronika (i tamtejszej kapliczki) do Targoszowa. Ten odcinek do Krzeszowa pokonywaliśmy w 2018 roku.

Cel wycieczki - szczyt Leskowca. Troszkę ta scena przypomina mi szopkę Bożonarodzeniową. Może przez tych ludzi przypominających mi orszak trzech króli, wiatę przypominającą szopę i samolot przypominający Gwiazdę Betlejemską


Później została nam ostatnia prosta, choć długa, przechodząca przez całą wieś. Przed jednym domem była wystawiona ogromna szopka. Podobnie minęliśmy parę małych obiektów sakralnych, z czego ciekawą była "kapliczka słupkowa" z XVIII wieku, oraz kapliczka "księża studnia" z 1850 r. Ta pierwsza to wysoki jak latarnia słup kamienny, w miejscu, gdzie dawniej stał drewniany kościół rozebrany w 1907 roku po wybudowaniu obecnego. Ta druga była obudowanym źródełkiem wody pitnej, przez co zyskała swoją nazwę. Obeszliśmy jeszcze kościół dookoła, dochodząc do naszego samochodu stojącego przy parkingu. Była 16:30 i mimo że nie przeszliśmy jakoś szczególnie dużo, to czuliśmy się dość zmęczeni. To by było na tyle w tej notatce.

Miłego,
Adiabat
28-29.01.2024

Linki
- https://parafiakrzeszow.pl/historia
- http://kapliczki.zameksucha.pl/kapliczki.php

Komentarze