Żurawnica z Zembrzyc - 18.02.2024

Kolejny weekend i kolejna trasa do Małego Szlaku Beskidzkiego. Ostatnim razem szliśmy z Zembrzyc na okoliczną górę Chełm i była to bardzo przyjemna trasa. Chyba, nawet udało mi się napisać notatkę z tamtego spaceru, ale nie jestem pewny. Jednak wcześniej wypatrzyliśmy, że jest msza w kościele w Tarnawie Dolnej. A że kościół wyglądał całkiem ładnie postanowiliśmy zobaczyć wcześniej jak wygląda wewnątrz. Z Internetu można wyczytać, że jest to budynek z lat 1878-1882, neoromański. Na stronie parafii z kolei można było wyczytać, że polichromie pięknie zdobiące ściany zostały wykonane w latach 50., a poświęcone przez Karola Wojtyłę, wówczas biskupa. Po mszy jednak była droga krzyżowa, a nie wypadało tak latać z aparatem podczas nabożeństwa. W szczególności tego. Postanowiliśmy więc zjeść śniadanie w postaci kanapki na parkingu i poczekać na koniec modlitw.

Link do zdjęć: https://photos.app.goo.gl/ZHqufzsjQpVfeZ3m8

Po tym udało mi się jeszcze przebiec po cmentarzu, gdzie można było również znaleźć stare płyty nagrobne. Międzywojenny krzyż będący w środku nekropoli też był całkiem ciekawy. Jednak najbardziej przykuła moją uwagę coś jakby kapliczka będąca na samej górze działki (bo była położona na stoku).  Na górze był posążek Jezusa, a na cokole po bokach trzy płaskorzeźby świętych. Stamtąd też najlepiej było widać kościół, który w całej krasie widniał w dole na tle masywu Żurawnicy, który już za godzinę mieliśmy odwiedzić. Wracając do samego kościoła, to wspomniałem o polichromiach, ale jednocześnie ołtarz był równie bogato zdobiony. Jednym z ważniejszych zabytków jest płaskorzeźba Alojzego Bunscha z 1904, który jest położony w dość niepozornym miejscu - przy wejściu na chór. Były też dwa relikwiarze. Jeden z JPII, a drugi z dwoma relikwiami. Jeżeli dobrze wychwyciłem, to był Jan Kanty oraz jakiś Innocenty męczennik. Kościelny wyszedł do mnie pytając, czy zaświecić jeszcze na chwilę. Powiedziałem, że owszem i od razu podziękowałem. Koło ołtarza w takim odrębnym pomieszczeniu była kolejna kaplica. Nie byłoby w niej nic ciekawego, gdyby nie to, że znajdowała się tam księga z chorałem gregoriańskim. Psalmy napisane po łacinie były ozdobione średniowiecznym zapisem nutowym - neumami. Oczywiście na pewno była to jakaś późniejsza kopia, ale nadal pewnie zabytek jakieś klasy.

Kościół Rzymskokatolicki św. Jana Kantego w Tarnawie Dolnej



Udało mi się jeszcze zaglądnąć na chór, bo już zbierali się ludzie na kolejną mszę. Niedługo za mną wszedł tam też organista, który od razu wyciągnął rękę na przywitanie. Za pozwoleniem zrobiłem zdjęcie organ i poszedłem na dół z powrotem. Koło kościoła, koło głównej drogi, stała kapliczka maryjna z 1867 roku. Bardzo ładna. Po tym wróciliśmy samochodem do Zembrzyc i zaparkowaliśmy koło mostu na rzece Skawa i tutejszego dworca PKP. Zabraliśmy plecaki i ruszyliśmy w drogę, a ta zapowiadała się dość męcząco. Co jak co mieliśmy do przejścia 21 kilometrów idąc do kolejnej wsi - Krzeszowa. Według znaku było to 3h marszu w jedną stronę. Nam zeszło trochę dłużej, bo czas spędziliśmy na atrakcjach zastanych na szlaku.

Najpierw linia na mapie prowadziła przez dwa przysiółki - Ruski i Gyrgle, więc musieliśmy przejść tym asfaltem ten kilometr, czy dwa. Minęliśmy parę bardzo ładnych starych drewnianych domów, a jeden owapniowany i zachowany w bardzo dobrym stanie. Na dole spod tego wapna wychodził jeszcze tak zwany siwek, lokalna nazwa na niebieski barwnik - ultramarynę, który był bardzo często używany do malowania domów. Obok były nawet dwa spichlerze w podobnym stanie. Wydaje mi się, że niejeden skansen zabiłby się o te budynki. Minęliśmy też jedną kapliczkę domkową z 1901 roku.

 

Wnętrze kościoła św. Jana Kantego w Tarnawie Dolnej

Weszliśmy w końcu do lasu. Drzewa jak drzewa, iglaki jak iglaki, bo to bór był. Przynajmniej przez pewien fragment. Nie trwało to długo, bo znów wyszliśmy na jakąś polanę, z której była ładna panorama na okoliczne wzgórza. Nawet można było dostrzec Jezioro Mucharskie, czyli ten sztuczny zbiornik wodny stworzony przez powstanie zapory Świnna Poręba. Przez małą pomyłkę w orientacji weszliśmy na okoliczny szczyt. Tam mogliśmy zobaczyć pas wyciętego lasu dla linii elektrycznych prowadzącego na kolejny szczyt - Bacowskie Wierchy. Wróciliśmy do drogi, był to też kolejny przysiółek - Koźle. Oprócz jednej bardzo ładnej, maryjnej kapliczki oraz kolejnej na uczczenie 60-lecia związku małżeńskiego, nie było nic więcej wartego uwagi.

Długa część trasy prowadziła albo polanami, albo rzadkim lasem. Tak przeszliśmy Żmijową, która nie była oznaczoną żadną tabliczką. Dopiero jak wyszliśmy nad przysiółek Żmije, gdzie jakby czas się zatrzymał, można było zobaczyć o wiele bardziej   imponujące panoramy. Na przykład był widok na Suchą, choć na początku myśleliśmy, że to Zembrzyce. Nawet nas, ktoś wołał, pewnie na jednego. Nie często muszą się tu znajdować goście. Nie odpowiedzieliśmy i poszliśmy dalej. Tam była jakaś tabliczka z nazwą miejsca, ale była trochę zniszczona oraz pożerana przez brzozę. Tutaj zrobiliśmy mały detour, by zdobyć wierzchołek Gołuszkowej Góry, koło którego byliśmy. Bardzo fajna nieoznaczona ścieżka po lesie troszkę urozmaiciła takie podążanie za szlakiem. Nawet minęliśmy rowerzystów, którzy jechali prostopadle do nas zielonym szlakiem. W najwyższym punkcie w okolicy nie było niczego, co wskazywałoby, że jest to szczyt. Posłużyłem się GPS-em i wzrokiem i arbitralnie uznaliśmy, że zdobyliśmy górę.

Jezioro Mucharskie, sztuczny zalew stworzony przez zbudowanie zapory w Świnnej Porębie. Widok z os. Żmije koło Gołuszkowej Góry.


Zeszliśmy z niej na przełaj po lesie. Wylądowaliśmy tak przy skrzyżowaniu szlaków czerwonego i wspomnianego zielonego. Tutaj też była porządna tabliczka z nazwą szczytu postawiona przez PTTK Wadowice w 2010 roku. Do Krzeszowa Górnego, czyli celu naszej wycieczki mieliśmy wg metryki na drogowskazie 50 minut.  Był to troszkę optymistyczny scenariusz. Spotkaliśmy też czarny przyrodniczy szlak, którego na czeskich mapach w ogóle nie było. Po tym znów wyszliśmy na polanę. Bardzo przyjemna przełęcz, której dziwna nazwa rzuciła nam się w oczy - Carchel. Polana nazwana, jak dowiedzieliśmy się przy powrocie, od wołoskiego słowa cyrhlenie, czyli wypalanie lasów pod tereny gospodarcze. Carchla to zniekształcony wyraz cerchla oznaczający polanę otrzymaną w wyniku cyrchlenia. W Tatrach jest np. Toporowa Cyrhla pochodząca od tego samego pojęcia. To wygooglowała nam jakaś kobiecina stąd, która wraz z innymi dwoma akurat była na spacerze. W tym miejscu też znajduje się stara (odremontowana) kapliczka oraz parę domów. Idealne miejsce na zrobienie sobie przerwy.

Dalej był las, już na prawie szczycie, bo znajdowaliśmy się na tych 700 metrach nad poziomem morza. Ciekawsze jednak były ostańce skalne, które tam zastaliśmy, zbiorczo nazwane Kozimi Skałami. Najpierw szło się nad tymi strukturami, tak że były one praktycznie pod stopami. Nie jakoś ogromne, w porównaniu do Homoli w Pieninach, ale na pewno nie spodziewaliśmy się czegoś takiego spotkać tutaj w Beskidzie Makowskim. Wleciałem troszkę w las, próbując uchwycić parę ładnych kadrów, archiwizując te obrośnięte mchem kamienie, ale jednak drzewa skutecznie to uniemożliwiały. Lepsze obrazy były gdy zeszliśmy na zielony szlak, idąc dalej grzbietem Żurawnicy. Teraz skały wyrastały po naszej lewicy, co znacznie lepiej już dało się sfotografować. W ogóle w miejscu rozejścia się szlaków była też tabliczka z nazwą szczyty, choć sama kulminacja jest nieco dalej.

Jeden z bardziej fotogenicznych kamieni w Kozich Skałach na Żurawnicy


Zajęło nam to troszkę, bo i fajnie było nacieszyć się tymi głazami. Troszkę przypomniały nam o Górach Stołowych. Jest to półkilometrowy pas piaskowców, które kryją nawet siedem niewielkich jaskiń. Największa, nazwana Lisią Norą, ma 5,5 metra długości. Nie byliśmy tam jednak. Nie wiedzieliśmy gdzie jest zlokalizowana. Potem weszliśmy na jakąś polanę z malutkim oknem na okoliczne szczyty. O ile mnie kompas wewnętrzny nie mylił, to było skierowane na Beskid Żywiecki. Jednak nie mam pojęcia, które dokładnie ze szczytów mieliśmy okazję zobaczyć. Zresztą też się nad tym nie zastanawialiśmy, bo bardziej zaciekawiła nas grupka młodych osób, których głos dobiegał z okolicznego małego drewnianego domku. My przeszliśmy dalej kierując się na zachodni wierzchołek Żurwanicy, bo tam znajdował się krzyż milenijny. Z zewnątrz pewnie ciężko do dostrzec, bo jest całkowicie przykryty lasem, ale jednocześnie ten krucyfiks jest tak wielki jak same drzewa. Mijaliśmy doły, które mama nazwała lejami po bombie i nie było to tak dalekie od prawdy. Jak wyczytaliśmy na tabliczce, były to pozostałości po niewielkich kamieniołomach.  Zjedliśmy tam jakieś batony, a potem powróciliśmy na polanę.

Stamtąd niestromą drogą dotarliśmy do samego Krzeczowa, której uliczkami mieliśmy dojść do prawie samego kościoła. To było spowodowane tym, że ostatni odcinek Małego Szlaku Beskidzkiego, który zrobiliśmy (ten na Leskowiec), był właśnie stamtąd. Przy okazji chciałem jeszcze zrobić tamtejszą kapliczkę słupkową, która ostatnim razem mi nie wyszła z powodu zmierzchu. Rodzice poszli kupić jakieś węglowodany, a ja oddałem się archiwizacji obiektu sakralnego. Na zewnątrz zaczęło pojawiać się wielu ludzi - akurat natrafiliśmy na to jak się wszyscy zbierali na mszę.  W końcu weszliśmy na czerwony szlak. Teoretycznie teraz zaczynało się nam to liczyć do odznaki na Mały Szlak Beskidzki. Według drogowskazu do Zembrzyc mieliśmy 3h z hakiem, a do złączenia się szlaków na Żurawnicy godzinę. Przechodząc przez wieś minęliśmy parę ładnych kapliczek, parę ciekawych domów, ale dość sprawnie pokonaliśmy te kilometry.

Sucha Beskidzka z remontowaną wieżą kościoła oraz ze szpitalem. Widok z os. Żmije koło Gołuszkowej Góry.


Minęliśmy też Kozie Skały i dalej szliśmy znaną i opisaną już przeze mnie trasą. Na polanie Carchel mogliśmy oglądać bardzo piękną panoramę na Babią Górę, którą rozpoznaliśmy tylko dlatego, że była cała w śniegu. Stale dreptaliśmy w dół, rozważając o religii i kalendarzu. Na ostatnim odcinku leśnym troszkę zaczęliśmy się obawiać, bo zrobiło się ciemno. Słońce już zaszło i mało co było widać. Idąc asfaltem, szliśmy już po nocy. Choć była to tylko 17:30. Przy tak dobrej pogodzie można zapomnieć, że jeszcze mamy tylko luty. Tak kończyłaby się nasza kolejna całkiem udana beskidzka wycieczka. Co do samego Małego Szlaku Beskidzkiego, zostały nam jeszcze cztery wyjazdy, więc na pewno jeszcze o tym coś opiszę.

Miłego,
Adiabat
21,22.02.2024




Komentarze