Lubogoszcz z Przełęczy Wielkie Drogi - 11.02.2024

Meteogramy nie zachęcały do wyjścia gdziekolwiek, ale jednak ciężko tak się nigdzie nie wychodzić tak długo. Nie miało padać, więc to był plus, jednak miały być mgły. Tutaj uprzedzę - nie było. Zdecydowaliśmy się więc na jakąś luźniejszą opcję, która nie obiecała jakichś szczególnych panoram. A, jako że ciągle mamy uruchomiony projekt przejścia Małego Szlaku Beskidzkiego, to połączyliśmy to razem i przeszliśmy się na Lubogoszcz. Na Przełęczy Wielkie Drogi już byliśmy raz, stosunkowo niedawno, bo niecałe pół roku temu, ale wtedy szliśmy na Lubomir przez Wierzbanowską Górę. Też polecam, bardzo ładna trasa. Zaparkowaliśmy przy drodze, bo tam nie ma żadnego parkingu, tylko miejsce na dwa auta na poboczu i już o ósmej zaczęliśmy pokonywać kilometry szlaku.


Link do zdjęć: https://photos.app.goo.gl/zYoAn1bmuiB3Y7KK8

Świat wyglądał typowo postkomunistycznie, jak z tych filmów, gdzie jest nałożony filtr desaturacji kolorów. Jednak przejrzystość powietrza była niezła. Z przełęczy można było zobaczyć Ciecień, na który stąd prowadzi szlak niebieski. My razem ze szlakiem czerwonym szliśmy w drugim kierunku. Już po niecałych dziesięciu minutach mieliśmy pierwszy punkt - niewiedząc kiedy zdobyliśmy wzgórze Szklarnia (586 m). Jak to jest w Beskidzie Wyspowym, przygotowanie miejsca było na najwyższym poziomie, wraz z postawioną tabliczką i kodem QR do zeskanowania. Niby te kody są potrzebne do zdobywania tutejszej odznaki, ale nie bardzo rozumiem ten pomysł, jak w nich jest zakodowany tylko tekst bez żadnego unikalnego identyfikatora. Nieważne, szliśmy dalej dość szeroką leśną drogą gdy na chwilę weszliśmy na polanę. Była to jakaś kolejna przełęcz, tym razem przecięta lokalną drogą asfaltową. W lokalizacji mogły pomóc tablice z nazwami miejscowości, bo tutaj kończyła się Kasina Wielka i zaczynała Wola Skrzydlańska. Albo na odwrót, w zależności gdzie się kto jak ustawi.

Nasz główny cel: Lubogoszcz. Widok z przełęczy pomiędzy Szklarnią i Dzielcem.

Zrobiłem całkiem uroczą panoramkę okolicznych pól. Nadal można było zobaczyć Ciecień, ale tym razem troszkę już przykrywany przez drzewa, głównie iglaki. Jednak patrząc się na drugą stronę pod obiektyw, wyszła, bardzo pięknie się prezentując, inna góra. Z tego co wiedzieliśmy to miał być nasz cel - Lubogoszcz. Tu prezentował się jako dość spiczasty wierch, w przeciwieństwie do tego jak szeroki wydaje się masyw na przykład z Mszany Dolnej. Zresztą z tego miasta, bo Mszana jest miastem, już byliśmy parę razy, więc pójście od strony Kasiny było dla nas czymś nowym. Przecięliśmy asfalt i poszliśmy dalej w stronę kolejnego lasu, który obrastał kolejne ze wzgórz - Dzielec (650 m). Tutaj niewiele się zmieniło, podobnie jak wcześniej szeroka droga polna obrośnięta zwykłymi lasami. Co mogłoby zastanawiać to brak śniegu i solidnie dodatnia temperatura. To wszystko wyglądało bardziej na jesień, albo jakieś pochmurne przedwiośnie, a jest początek lutego. Gdyby powiedzieć coś takiego jeszcze z półtorej dekady temu byłoby ocierającym się o psychiatryk stwierdzeniem.

W głębi tego lasu było takie drobne wypłaszczenie, a w nim na zarastającej polance stał drewniany dom. Po przyglądnięciu się z bliższa można było zobaczyć jak jedna ściana była całkiem zawalona. Wewnątrz mieściła się słoma, nawet nie zgniła, a w równie dobrym stanie stał kamiennym komin. Zgadywaliśmy, że został opuszczony za PRLu, ale to takie bardziej słowa rzucone w przestrzeń. Jednak niedaleko znaleźliśmy leśną ścieżkę łączącą te zabudowania. Bo obok stojącego obiektu były jeszcze mury i podmurówki kamienne świadczące o tym, że dawniej coś tam więcej było. Od razu pomyślałem, że nie dziwota, że powstawały legendy i mity o jakiś czarownikach, czy wiedźmach. Wystarczył taki właśnie dom na uboczu i wyobraźnia mogła podpowiadać różne rzeczy co się tam wyprawiało. Niedługo potem mieliśmy już troszkę nowszą infrastrukturę w postaci tabliczki z nazwą szczytu.

Wnętrze opuszczonej chaty na Dzielcu.


Długo tam nie siedzieliśmy, bo zbliżała się dziewiąta, a jeszcze mieliśmy trochę kilometrów do przejścia. Zeszliśmy więc dość sprawnie z tego pagórka, a po minięciu ostatniej linii drzew zdobiącej stok przed naszymi oczami wyrosła kolejna wyższa góra. Na nią nie mieliśmy planu wchodzić, a jej nazwę zdradzał stok narciarski majaczący na granicy widoku. Pierwsze nie rozpoznaliśmy tego, ale z pomocą map dowiedzieliśmy się, że to Śnieżnica. Pod nią na przełęczy mieściło się parę domków, co niektóre z nich wyglądały jak do wynajęcia. Nie wiedzieliśmy, do której z dwóch okolicznych wsi należy ten teren, ale jakoś nie bardzo to nas też interesowało. Zeszliśmy do asfaltu, a potem, przechodząc obok całego tego osiedla (w akompaniamencie wygrywanym przez drobnego pieska z kagańcem), dotarliśmy do torów kolejowych.  A później szliśmy wzdłuż nich, schodząc do cywilizacji.

Raz wyczytałem, a może w wywiadzie usłyszałem, że Justyna Kowalczyk w dzieciństwie nie często zapuszczała się w te tereny. Dworzec kolejowy PKP jest w istocie trochę oddalony od właściwej części Kasiny Wielkiej. Na piechotę może to zająć ze trzy kwadranse, choć przyznam szczerze, że nie liczyłem. Minęliśmy opuszczoną budkę strażniczą przy zwrotnicy. Zaglądnęliśmy do środka, by zobaczyć, w jak wielkim rozkładzie jest ta budowla. Obejrzeliśmy też z bliska samą zwrotnicę i działanie jej mechanizmu. Niedaleko, bo można było stąd zobaczyć, stał budynek dworca. A, że szlak też tamtędy prowadził, parę minut później znaleźliśmy się pod starym budynkiem "stacji kolejowej na turystycznym szlaku kolejowym przez Karpaty". Wcześniej oczywiście przejechałem obiektywem po okolicznej panoramie.

Piękny widok na Śnieżnicę schodząc z Dzielca


Można wyczytać, że została otwarta w 1884 roku i stanowiła scenerię dla wielu znanych filmów: "Lista Schindlera", "Katyń", "Karol. Człowiek, który został papieżem". Obecnie są tu pokoje gościnne. Naprzeciwko znajduje się wspomniany już wcześniej stok narciarski. Podeszliśmy tam z tatą, ale pieczątka, którą dostaliśmy była zwykłym tekstem z NIPem firmy. Narciarzy zjeżdżających nie było wiele, ale byli. To zasługa sztucznego naśnieżania. Jedna z tras, bardziej stroma, była całkowicie pusta. Nie wiem, czy to było spowodowane trudnością, czy tym, że powoli topniała już pokrywa. Posililiśmy się nieco i poszliśmy dalej.  Zahaczyliśmy dalej o cmentarz pierwszo-wojenny nr 364.  Był to obelisk z otaczającymi go mogiłami. Widać, że niedawno były odremontowane co z jednej strony dobrze. Z drugiej na grobach nie było żadnych nazwisk i można byłoby pomyśleć, że po prostu tu są pochowani bezimienni. Poza tym ponoć podczas tych remontów popełniono liczne błędy. Znalazłem jednak zdjęcia sprzed remontu, gdzie na każdym z tych kamieni było podane przynajmniej nazwisko, a często nawet numer jednostki i datę śmierci. Ponoć te tabliczki były pomieszane, ale mimo wszystko nie mam pojęcia, dlaczego postanowiono odrzeć tych ludzi z pamięci. Można byłoby choćby tablicę dać. Wyczytać można, że zostało tu pochowanych 20 żołnierzy austro-węgierskich i jeden niemiecki.

Zostawiliśmy to i poszliśmy dalej do wsi. Po lewej mieliśmy uroczy widok na fragment Beskidu Wyspowego. Dreptaliśmy przy poboczu drogi wojewódzkiej 964 rozmawiając o wykluczeniu komunikacyjnym i braku dobrych połączeń autobusowych i kolejowych i że wszędzie te auta. To akurat był temat spowodowany ogólnokrajową dyskusją nad CPK. Niebo nadal straszyło tym, że zaraz lunie deszcz. Domy Kasiny zostaliśmy już w tyle i tylko co jakiś czas zrobiłem zdjęcie jakiemuś starszemu drewnianemu domostwu typowemu dla regionu. Bardzo mi się podobają takie domy, a w miejscowościach wypoczynkowych wille. Niestety one znikają, ale nie można przecież wszystkiego zachować przed upływem czasu. Ważne, że istnieje fotografia. Raz to mignął kot, raz my minęliśmy kapliczkę. Nic szczególnie ciekawego.  

Czteronożny towarzysz na przełęczy pomiędzy Dzielcem i Śnieżnicą, spacyfikowany kagańcem.

Prawie przy wychodzeniu ze wsi, trzeba było nam znów zejść w pola i tym razem już wychodzić szlakiem bezpośrednio na Lubogoszcz. Miejsce rozstania się z asfaltem znaczył drewniany przyozdobiony kwiatkami krzyż. Obok oczywiście tablica dotycząca znajdujących się w okolicy szlaków papieskich. Dzięki wadzie wzroku taty, a dokładniej dalekowzroczności dostrzegł na horyzoncie coś dziwnego. Było to na przedłużeniu drogi, bo akurat byliśmy na zakręcie i wiodła tam ścieżka polna. Postanowiliśmy się przejść zobaczyć. Okazało się, że jest to pomnik drugowojenny ku czci poległych ułanów oraz dąb Stanisław na cześć generała Maczka. Pomnik składał się z kopca kamieni, ułożonych na sobie. W nich schowany był drobny obrazek Matki Boskiej Częstochowskiej, a to wszystko wieńczyła wieżyczka jakiegoś pojazdu opancerzonego oraz krzyż z wizerunkiem Jezusa w takim półksiężycu. Ciężko opisać, lepiej po prostu wyszukać na zdjęciach.

Wróciliśmy do wspomnianej już tablicy oraz krzyża i poszliśmy w górę. Przed wejściem do lasu jeszcze zrobiłem panoramę na okoliczne szczyty. O Śnieżnicy już wspomniałem, ale też ładnie widoczny był Ćwilin oraz Czarny Dział gdzie prowadzi szlak do Mszany. Pomiędzy nimi było coś z grupy Mogielicy - Jasień, albo Krzysztonów, ale który to nie jestem pewny. Po drogiej strony od Śnieżnicy widzieliśmy jeszcze Dzielec, który niedawno odwiedziliśmy. Przez fragment ścieżka w lesie była obłożona płytami betonowymi, ale później nadal było szeroko. Ta droga gospodarcza miała nawet nazwę "Lubogoszcz 1". Było tak miło do czasu kiedy nie dotarliśmy do skrzyżowania dróg obserwowanego 24/7 przez Jezusa Miłosiernego mówiącego napisem pod kapliczką "Tu mi jest dobrze". Tam poczęliśmy się wspinać.

Budynek dworca w Kasinie Wielkiej usytuowany naprzeciwko stoku narciarskiego.


Szczyt ma 968 metrów, więc trzeba było jakoś pokonać to wzniesienie. Nie było co prawda jakoś strasznie stromo, ale można było się zmęczyć. Szerokość podejścia znacznie się zmniejszyła i pojawiły się dość niewygodne drobne kamienie. Siły dodawały pojawiające się od czasu do czasu widoki, gdzie jak na dłoni można było podziwiać przełęcz Gruszowiec. Tam pomiędzy Ćwilinem i Śnieżnicą pojawiła się też kolejna góra, zlokalizowana przeze mnie jako Łopień. Po prawej od Ćwilina pojawiła się wieża widokowa na Mogielicy. Ja jeszcze dodatkowo rantowałem na tak szeroko rozpowszechnione w popkulturze sformułowanie "Efekt Motyla". To jest tym bardziej denerwujące, że ja się uczyłem na studiach o faktycznej matematyce stojącej za chaosem deterministycznym i że nie ma tam nic z nieprzewidywalności, ani tym bardziej mistycyzmu.

Na ostatnich metrach zaskoczył nas śnieg. Ten fragment był pokryty bardzo drobną warstwą pokrywy, która była okropnie śliska. Więc mimo pięknego wyglądu troszkę chciałbym, żeby go nie było. Szkoda było wyciągać raczki na sto metrów, więc jakoś sobie poradziliśmy z tym. Tak jak przez cały dzień nie widzieliśmy żadnego człowieka, który tak jak my wybrałby tę trasę, tak pod koniec minęła nas jakaś młoda para. Niedługo potem i my znaleźliśmy się na szczycie, który był już mi dobrze znany. Nie aż tak dawno, choć to już było z półtora roku temu, miałem okazje być tu z kolegą. Rodzice kompletnie nie pamiętali ani ławeczek, ani miejsca na ognisko, ani metalowego krzyża zdobiącego punkt.
Cmentarz wojenny nr 364 – Kasina Wielka (pierwszowojenny)


Jak jedliśmy kanapkę i piliśmy herbatę z termosu przyszła jeszcze jedna młoda para, w moim wieku. Zaskoczyło mnie, że wszyscy przyszli od strony Kasiny, bo dałbym sobie rękę uciąć, że bardziej popularny szlak to ten ze stolicy Zagórzan. I teraz pewnie ręki bym nie miał. Na szczycie były jak wspomniałem ławeczki, parę starych, ale też dwie nowe z inicjatywy organizacji "Odkryj Beskid Wyspowy". Nosiły nazwę "Ławka Marii" oraz "Ławka Józefa i Julii". Nie mieliśmy jakoś ochoty zasiadywać się dłużej, więc po drobnym odpoczynku od razu skierowaliśmy swoje stopy w drogę powrotną. Zdecydowaliśmy, bo troszkę nas zmęczenie brało (mało chodziliśmy ostatnio to i kondycja słaba), że wrócimy drogą asfaltową na startową przełęcz.

Zeszliśmy tym samym szlakiem do Kasiny, co zajęło nam około godziny, a był to wynik tak dobry, że sami byliśmy zaskoczeni. W szczególności pamiętając, jak mozolnie pięliśmy się w górę. Mijaliśmy dwie grupki ludzi. Podobnie sprawnie przeszliśmy chodnikiem koło wojewódzkiej do samego centrum wsi. Tam wiedzieliśmy, że na cmentarzu jest jakaś kwatera drugowojenna. Przeszliśmy całą nekropolię (bo była niewielka), ale nic takiego nam się nie rzuciło w oczy. Akurat dwie panie przechodziły obok, więc podpowiedziały gdzie szukać. Faktycznie był to wspólny grób pięciu żołnierzy poległych w 1939 roku. W tym samym miejscu były też bardzo stare nagrobki, których stan wołał o pomstę do nieba i konserwatora zabytków. Tylko jeden napis na steli mogłem wyczytać, że pochowana tu była kobieta w 1889 roku. Szkoda troszkę, ale chodząc tak po okolicach, bardziej to norma niż wyjątek.

Bardzo ładnie ozdobiony krzyż wskazujący, że tu się kończy szlak wzdłuż drogi wojewódzkiej i trzeba skręcić w las. Niedaleko jest ciekawy drugowojenny pomnik.


Po wyjściu z cmentarza dotarliśmy do kościoła, który jest dość potężnym budynkiem. Pierwszy raz, gdy go zobaczył parę lat temu, to przypominał mi bardziej jakiś komunistyczny hotel niż miejsce nabożeństw. Daleko się nie pomyliłem, bo to budynek z lat osiemdziesiątych. Jeszcze przed wejściem do środka pomogłem jakieś pani znaleźć muzeum motocyklów retro (czy coś takiego), bo okazało się, że mają coś takiego we wsi. Wnętrze, które mogliśmy oglądać tylko z kruchty, było dość ascetyczne. Przy wychodzeniu zaczepiliśmy pana, który akurat też wchodził do kościoła kiedy zaczyna się msza. Jak dowiedzieliśmy się, że trzeba jeszcze czekać pół godziny, to zdecydowaliśmy pójść sobie. Jeszcze na odchodnym zapytał nas, czy jesteśmy "tą rodziną muzyków z Ukrainy". Zaprzeczyłem tylko i też poszedłem. Następnie zawitaliśmy do starego drewnianego kościółka, gdzie już raz udało nam się być wewnątrz. Tutaj tylko chciałem przebiec na około. Strasznie ciężko mi się robiło zdjęcia, więc postanowiłem, jak będę tu następny raz, bezpardonowo wejść komuś na ogródek i zrobić zdjęcie stamtąd. Nie było bowiem żadnego innego miejsca, które pozwoliłoby na uchwycenie w jednym kadrze całego zabytku.

Jak szliśmy dalej, to znaleźliśmy mapę z zaznaczonymi miejscami egzekucji niemieckich z 1943 roku. Koło niej stał jeden kamieni pokazujących miejsce rozstrzelania żołnierzy polskich. Naprzeciwko rzeki był krzyż, na którym było napisane, że w piwnicy obok zostało tego samego dnia zamordowanych kolejnych jedenastu. Nad nim znajduje się stara, jak się później dowiedziałem, ponad 250-letnia kapliczka. Nie mieliśmy już ochoty tam podchodzić, a dodatkowo zaczęło jakby kropić. Zdecydowaliśmy się tam zaglądnąć przy następnej okazji. Na Internecie znalazłem, że wnętrze jest dość bogato zdobione, więc bardzo chciałabym to zobaczyć.

Pomnik ku czci poległego pułku ułanów podczas IIWŚ z bardzo ciekawą wieżyczką jakiegoś pojazdu pancernego.



Idąc tak drogą wojewódzką, podobnie jak parę godzin temu, ale tym razem w drugą stronę widzieliśmy jeszcze dwie małe kapliczki przydrożne. Jedna szczególnie zwróciła naszą uwagę, bo składała się z dwóch połączonych deską. Jeden to był krzyż, a drugi obrazek Matki Boskiej. Do samochodu zostało do przejścia nam dość nieprzyjemną drogą koło kilometra. Zdecydowaliśmy się na tą opcję, w opozycji do powrotu lasami jak w drugim kierunku, bo byliśmy już troszkę zmęczeni. Udało nam się skrócić jedną bardzo szeroką serpentynę przechodząc ją na przełaj i tak zobaczyliśmy ostatnią prostą z samochodem stojącym na samym końcu. Nie naszym, ale obok niego stał nieruszony nasz wehikuł. Muszę powiedzieć, że ta wycieczka była bardzo ciekawa jak na to, jak nudno się zapowiadała. Wisienką na torcie była sarna, która pasła się tuż przy drodze na wysokości okna samochodu. Udało mi się zrobić najlepsze zdjęcie z bliska jakie kiedykolwiek zrobiłem.

Jeszcze zaczynaliśmy się przyjezdnym ładnej maryjnej kapliczce z początku XX wieku. Do domu przyjechaliśmy troszkę później, bo jeszcze zahaczyliśmy o budynek antykwariatu Tezeusz. Nie miałem jednak niczego wypatrzonego, ale tata przez przypadek znalazł książkę o grzybach. Normalną niczym się niewyróżniającą pozycję. Byliśmy w szoku, jak się dowiedzieliśmy, że kosztuje tysiąc złotych. Oki, to by było wszystko dotyczącego tego dnia. Znów się strasznie rozpisałem.
 

Miłego,
Adiabat
15,19,20.02.2024









Komentarze