Lubogoszcz z Mszany Dolnej - 26.11.2022

Pierwsze zimowe wejście w tym sezonie

Dawno nie byłem na wycieczce z kolegą, o którym już wspominałem w paru poprzednich postach. Mieliśmy na taki "piknik", jak nazywamy nasze spotkania (niezależnie czy na żywo, czy tylko przez Discorda), pójść już parę miesięcy temu. Jednak życie nie jest tak łaskawe, jeżeli chodzi o dni wolne, bo zawsze coś wypadało. Jak jeden mógł, to drugi był zajęty. I tak parę razy. W końcu jednak terminy nam się zgrały i postanowiliśmy przejść się na relatywnie niską górę, wyrastającą ponad Mszaną Dolną — Lubogoszcz. Z powodu tego, że dni stały się coraz krótsze, oraz mnie troszkę gardło brało, wybraliśmy taką łatwiejszą opcję. Pewnie to będzie ostatnia taka z nim wycieczka w roku, jako że śnieg spadł, a Grudzień i Styczeń zawsze są kalendarzowo napięte.

Link do zdjęć: https://photos.app.goo.gl/dWFUco1uzTqxgoVp7

Na tym szczycie, nawet tą samą trasą już raz miałem okazję być. Dwa lata temu, w lipcu, z rodzicami przeszliśmy po tych samych drogach, ale w odwrotnej kolejności. Wtedy wychodziliśmy czerwonym, a schodziliśmy zielonym. No i czysto było widać okoliczne szczyty Beskidu Wyspowego. Tym razem widoczność nam nie do końca dopisała, choć właśnie plan tworzyłem z wiedzą o tym pozyskaną z meteogramów. Mgła i chmury przykrywające czubki tych masywów jednak też tworzyły uroczy obraz. Wstałem dość wcześnie, jak to już mam w zwyczaju. Jako że tym razem nie była to wycieczka z rodzicami, to nie miałem dostępu do samochodu. Jedyną opcją pozostały busy. Z Tomkiem jak zwykle umówiliśmy się na dworcu w Rabce, skąd inny zbiorkom mógł nas zawieść do Mszany Dolnej. Relacja Mszana-Rabka jest dość dobrze obsłużona, bo można wpakować się do pojazdu raz na półgodziny. My wybraliśmy opcję o 7:30. Przed spotkaniem jeszcze zdążyłem zaopatrzyć się w batoniki w pobliskim dworcu sklepie — dobre źródło węglowodanów, czyli energii, a że nie ma lata, to się nie roztopią. W Mszanie jeszcze wpadliśmy do supermarketu, by tym razem kolega się zaopatrzył w herbatniki i wodę.

Nasz cel - Lubogoszcz, wraz z kościołem św. Michała Archanioła w Mszanie Dolnej. Obok też budynek urzędu gminy.

Tym razem nie błądziliśmy po mieście, jak to robiliśmy ostatnio, gdy szliśmy na Potaczkową. Od razu znaleźliśmy most na Mszance i wyróżniający się kościół św Michała Archanioła. Pokazywałem koledze, gdzie zazwyczaj parkowaliśmy, gdy szedłem z rodzicami na Lubogoszcz, Ogorzałę i Ostrą, czy na Ćwilin. Jest to miejscówka, koło budynku urzędu gminy. Czyli też przy okazji wskazywałem na drogę, którą będziemy wracać. Wchodziliśmy powoli zielonym szlakiem przecinając rynek, i pnąc się remontowaną ulicę Leśną. Podczas tego wspomniałem jak niedawno skończyłem czytać opowiadanie sci-fi o strasznym tytule "Nie mam ust, a muszę krzyczeć". Później przeszliśmy do tematu, który elektryzuje internet, a mianowicie przejęcie Twittera przez Elona Muska i to jakie hece tam się zaczynają dziać z jego powodu. Powiem szczerze, że jak czytałem te wiadomości, to myślałem, że to albo memy, albo fake newsy, bo tak brzmiało to nierealnie. Też zwróciliśmy uwagę na to, jak bardzo zmieniło się postrzeganie postaci Elona Muska przez internet na przestrzeni tylko pięciu lat — od króla memów i wizjonera, do nieprzystosowanego społecznie bogatego dziecka.

Całą drogę prawie spędziliśmy, rozmawiając tak o różnych rzeczach mniej lub bardziej nas dotykających. W końcu tak to jest, jak dwóch gawędziarzy o zrywających się częstotliwościach się spotka — gęby się nie zamykają. "Samemu idzie się szybciej, ale we dwójkę dociera się dalej." - jak to powiadają. Wchodziliśmy tak asfaltem na coraz wyższe pułapy, powoli widząc coraz ładniejsze panoramy. Z rana widoczność była najlepsza, co jakiś czas tylko przystawałem, by zrobić zdjęcie. Na szczęście nie przeszkadzało to towarzyszowi, który już do tego przywykł. W ramach rekompensaty zawsze wysyłam mu zdjęcia. Dość wysoko kończyły się ostatnie domy, do których można byłoby dojechać samochodem. To też były ostanie momenty, w których mogliśmy zobaczyć okoliczne szczyty. Po wejściu do lasu mogliśmy pomarzyć o oglądaniu czegoś innego niż drzew i krzewów.

Remontowana ul. Leśna w Mszanie Dolnej

W takim krajobrazie spędziliśmy, rozmawiając o swoich projektach, pomysłach, planach. Przyjaciel opowiadał o programowaniu i designie tworzonej przez siebie gry, ale nie tylko. Ja z kolei bardziej zajmowałem go wyliczaniem tekstów, które mam w głowie, a muszę przelać na papier. Co ironiczniejsze jest to, że z naszej dwójki to niby ja jestem ten "ścisłowiec", a on bardziej "humanista". W szczególności to widać patrząc na nasze kierunki studiów. To też jest jeden z anegdotycznych dowodów na to, jak takie rozdzielenie dziedzin jest szkodliwe dla każdego.

Oczywiście mógłbym dalej zamęczać, o czym tam rozmawialiśmy, ale nie miałoby to zupełnie żadnego celu. W końcu mając tak dużo wolnego od codzienności czasu, można robić jedną z dwóch rzeczy — milczeć albo rozmawiać. Obie są tak samo ważne. Poza tym, jak rozmawialiśmy tak, to tematy tworzyły taki strumień świadomości, gdy jeden nawiązywał do drugiego. Nawet nie zauważyliśmy, kiedy aura powoli nam się zaczynała zmieniać. Z szaro-jesiennego lasu bukowego, który przypomina taki brudny, obłocony czas przedzimia, powoli przechodziliśmy do bielszego widoku. Na początku, naszym oczom ukazywały się tylko brudne płaty śniegu, ale im wyżej, tym więcej ich było. Jak doszliśmy do około 750-800 metrów, to cały las przeszedł metamorfozę, przywdziewając zimową szatę. Dziesięć centymetrów zmrożonego puchu uginało się pod naszymi butami, a drzewa coraz bardziej ubierały białe szale. Ciut wyżej, gdy świerki przejęły stoki, krajobraz był jak z jakieś pocztówki, czy początku pierwszej części "Opowieści z Narnii".

Tropy, o ile się nie mylę, lisa. Niech mnie, ktoś mający większą wiedzę na ten temat poprawi.

Tak doszliśmy do grani, a niedługo potem do samego szczytu. Na nim znajdował się znany mi wcześniej krzyż, mapa, zaspane ławeczki i miejsce na ognisko oraz słupek z dwoma tabliczkami mówiącymi o nazwie miejsca. Czemu dwie? Jedna była związana z Głównym Szlakiem Beskidu Wyspowego, a druga z Małym Szlakiem Beskidzkim. Obok znajdowała się jeszcze ławeczka też postawiona przez organizację Odkryj Beskid Wyspowy, bardzo dobrze dbającej o stan oznakowania gór w paśmie. Przez to jest to jeden z najlepiej oznakowanych górskich regionów, według mnie. Ta konkretna, będąca jedną z 25 zamontowanych na szlakach w tym roku, nosi imię "Józefa i Julii". O nich dowiedzieliśmy się od pary, gdy byliśmy na Kamionnej, a co opisywałem w poprzednim poście. Zjedliśmy coś i popili ciepłą herbatą, którą taszczyłem ze sobą po kilometrach. Dyskutowaliśmy o tym, że w komputerowych grach fabularnych jest coraz mniej fabularyzowania.

Po tym zaczęliśmy już zejście czerwonym szlakiem do stolicy górali Zagórzańskich, czyli Mszany Dolnej. Na drogowskazie było napisane, że zajmie nam to około dwóch i pół godziny, co nawet się zgadzało. Podczas całego dnia nie wiedzieliśmy w ogóle ludzi, może oprócz jednej pani, która szła z psami do góry. Był też jeden pan w starym czerwonym jeepie, który troszkę przywodził na myśl jakieś amatorskie horrory. Mnie bardziej interesował ślady łap na śniegu, których była mnogość. Najłatwiej było rozpoznać odciski kopyt, czyli jakieś sarenki i jelenie. Później w domu sprawdziłem, że widziałem też tropy lisa. Największym problemem jest rozróżnienie tropów wilka, bo łatwo pomylić je z psem. Wielkość to nie jest jedyny wyznacznik, bo w końcu można też spotkać duże psy, które będą mieć podobnej wielkości tropy. Niestety nie jestem od tego specjalistą, więc jakoś długo się nad tym nie zastanawiałem.

W mieście, na dole, nigdy bym nie powiedział, że można by było kręcić "Lwa, Czarownicę i Starą Szafę" na szczycie.

Rozmawiając o Hermaszewskim, którego raz spotkałem na uczelni dającego wykład, dotarliśmy do Lubogoszcza Zachodniego. Znajduje się on dosłownie dwa kroki poza ścieżką, ale nawet jeżeli by ktoś przegapił, to na drzewie jest przybita tabliczka "Do szczytu". Zrobiliśmy sobie selfie pod słupem, gdzie koło niego stałą kolejna drewniana ławeczka. Tym razem przynależała do jakieś "Agaty". Troszkę byliśmy rozczarowani, że tym razem też nie była to para imion, bo już stawialiśmy hipotezy, że to dla uczczenia związków narodzonych w górach. Nie bawiliśmy tam długo, od razu powróciliśmy do rozmowy o astronautach. Jest to temat na czasie, bo niedawno zaprezentowano nowy korpus astronautów ESA (Europejskiej Agencji Kosmicznej), a w niej Polaka — Sławosza Uznańskiego. Mimo bycia rezerwowym to ma podpisany kontrakt i całkiem realne szanse na znalezienie się kiedyś w przestrzeni kosmicznej. Został wybrany jako jeden z parunastu na tę rolę z kandydujących ponad 22 tysięcy.

Parę razy pomyliliśmy trasę schodząc w dół, w tym raz zeszliśmy na czarny szlak (tak dość nieintuicyjne to skrzyżowanie), ale ogólnie dość szybko orientowaliśmy się o popełnianych błędach. Nie musieliśmy więc dużo się wracać, nadrabiając metrów. Tutaj jeszcze raz pochwalę oznaczenia szlaków, bo te nasze zejścia z dróg, to bardziej wynik roztargnienia niż braku znaków. Nie ma za dużo do opisywania z tego schodzenia. Las jak las. Powoli ubywało śniegu, tak że przy Zapadliskach, które oznaczone były papierową kartką na drzewie. Ten szczyt, choć może to ciężko tak nazwać, miał drewnianą tabliczkę. Jednak najwidoczniej zginęła, dość przynajmniej, że tę kartę ktoś przybił. Zabijaliśmy czas rozmawiając o komputerach, AI Art i jego wpływów na kulturę oraz o innych mniej lub bardziej nas zajmujących tematach. Wyszliśmy tak z lasu, schodząc do polan rozciągających się nad miastem. Już w tle, na zamglonej lub osmogowanej panoramie z beskidzkimi wyspami w chmurach, mogliśmy dostrzec charakterystyczny kościół.

Szczyt Lubogoszczy, wraz z ławeczką, mapą, krzyżem i słupkiem z nazwą góry.

Niedługo potem, przy moim narzekaniu na przemienienie się matematyki na przedmiot empiryczny, już szliśmy ulicami Mszany. Słyszeliśmy głos komentatora piłkarskiego Jacka Laskowskiego, który dobiegał z komórki grupki młodzieży. Przypomnieliśmy sobie, że właśnie wtedy Polska rozgrywała mecz przeciwko Arabii Saudyjskiej. Dotarliśmy na przystanek i przez chwilę przestraszyliśmy się, że dwa busy dziennie jadą. Oczywiście spojrzeliśmy na złą tablicę, bo wiedzieliśmy, że powinny być znacznie częściej. Jadąc do Rabki zdążyliśmy obgadać twórczość Tokarczukowej. Dość szybko pożegnaliśmy się, bo mój powrotny bus już czekał na dworcu. Miło było usłyszeć, jak ludzie żyją sportem, bo każdy wchodzący do pojazdu relacjonował, co się dzieje podczas meczu. W radiu po każdym utworze też dziennikarze komentowali zmaganie oraz każdą zdobytą bramkę. Dojeżdżając do domu wiedziałem już, że wygraliśmy dwa do zera.

Miłego,
Adiabat
29-30.11.2022



Komentarze