Łopiennik z Jabłonek - 29.10.2022 (Bieszczady 2022)

"Późno przyszedł sen / przyszedł i był zły" - cytując Nosowską. Nie no, nie było aż tak źle, ale fakt faktem, zgodnie z regułą, pierwsza noc w nowym miejscu nie jest wykorzystywana przez organizm całkowicie. Wstaliśmy o 6:00, gdzie jeszcze była noc. W pół godziny się przygotowaliśmy do pierwszej pieszej podróży. Jak dojechaliśmy na parking w Jabłonkach, to był już wschód i całkiem dobra pogoda i bez tych mgieł, którymi straszyli. Nie mylić Bieszczadzkiej miejscowości Jabłonki, z Orawską miejscowością Jabłonka. Widzieliśmy, że nieco ponad kilometr drogą dalej jest jakiś kościół filialny (czyli niegłówny parafialny). Teraz mam troszkę problemów z terminologią. Ponoć przy drodze wojewódzkiej jest miejscowość Łubne, a dalej w głąb osada Kołonice. Wiec wtedy kościół pw. Matki Boskiej Królowej Polski byłby w Łubnej. Jednak wszystkie źródła mówią, że jest to Kołonicki kościół, mimo tego, że jest przy drodze wojewódzkiej 893, czyli chyba w Łubnej. Jeżeli jakimś przypadkiem czytałby to ktoś z tej okoli, proszę mnie wyprostować. Bardzo ładny kościółek, przynajmniej z zewnątrz o wschodzącym słońcu. Do środka zaglądnąć nie było nam dane.

Link do galerii: https://photos.app.goo.gl/dA6gcixYvwHXn2Z37

Wróciliśmy do Jabłonek i zatrzymaliśmy się na ogromnym parkingu, gdzie ciut dalej mieścił się jakiś przepastny budynek. Pewnie pensjonat jakiś. Ozdjęciowałem okolicę jedząc śniadanie w dość dokuczliwym mrozie. Dołapałem też jedną tablicę pierwszowojenną dotyczącą działań w 1914-15 pomiędzy armią Austro-węgierską a carską Rosją, w okolicach Baligrodu. Każde wielkowojenne zdjęcie traktuję z szacunkiem, bo tak ciężko jest je znaleźć w gąszczu tych z IIWŚ. W oddali majaczył kopiasty szczyt. Obecnie z nazwą przywróconą do oryginalnej wersji — Woronikówka. Jest to jeden z efektów dekomunizacji, całkowicie uzasadniony. Nazwę "Walter" używaną podczas PRL-u jeszcze można znaleźć na mapach oraz niektórych blogach podróżniczych. Ta angielskobrzmiąca nazwa jednak była pseudonimem generała Karola Świerczewskiego. Generała Armii Czerwonej oraz później Ludowego Wojska Polskiego, oraz wiceministra obrony narodowej podczas komunizmu. Jak widać postać iście czerwona. W miejscu, gdzie ustawiliśmy swoje auto, dawniej jeszcze stał dość monumentalny pomnik upamiętniający tę postać, z oczywistych racji już nieistniejący. Stał tam od 1962 do 2018. Na szczycie też istniała tablica pamiątkowa, podobnie zdjęta. Do dziś kwestia ta budzi wiele kontrowersji, na które blok turystyczny, a nie historyczny, nie ma czasu.

Pierwszym celem był szczyt Woronikówki, który zielonym szlakiem miał nam zając godzinę. Na początku przekroczyliśmy mostem rzekę Hoczewka i chwilkę szliśmy po płaskim wyżwirowanym podłożem. Droga ta, którą udało mi się zlokalizować na mapie, prowadzi dalej doliną. Omija szczyt idąc dalej przełęczą pomiędzy nim a wierzchołkiem Berda, zawijając na Oparowe Berdo/Dział i wraca do miejscowości Bystre. Jednak my w pewnym momencie zeszliśmy w las, a niedługo potem zaczęło się ostre podejście Bukowym lasem. Naprawdę ostre, bo sam wyciągnąłem kije do podpierania się, mimo nie bycia ich jakimś wielkim fanem. Spadłe liście ścielące stok nie pomagało w utrzymaniu przyczepności. Po wdrapaniu się można było troszkę odpocząć idąc grzbietem. W kulminacji można było zobaczyć tabliczkę informującą o nazwie szczytu oraz że 0,2 km w lewo jest "Rezerwat Przyrody Woronikówka". Bojąc się o czas, nie zdecydowaliśmy się zejść tam, troszkę też nie wiedzieliśmy, jak nisko ten rezerwat jest położony, a nie chcieliśmy znów się tak wdrapywać.

Główny widok na trasie - piękny bukowy las. Tu ostre podejście na Woronikówkę.

W lesie wiał dość dokuczliwy mroźny wiatr, przez który pluliśmy sobie w brodę, że nie zabraliśmy ciepłych czapek. Prognoza pogody zapowiadała nawet dwudziestostopniowe upały. W miejscach, gdzie ustawał ruch mas powietrza, pojawiał się ruch trzepotu małych skrzydełek. Słynne Bieszczadzkie "wampirki", bo tak nazywaliśmy te latające insekty, zaczęły nas osiadać. Te małe muszki, chyba zwane strzyżakami, są strasznie dokuczliwe, ale szliśmy dalej. Zeszyliśmy odrobinę do drogi leśnej i znów zaczęliśmy się wspinać, ale tym razem pod Berdem. Widzieć troszkę więcej zieleni. Zaczęło też się pojawiać dużo dużych grzybów. Serio, nigdy nie widziałem np. tak wielkich Opieńków. Niektórzy z nas, którzy są bardziej zaprawieni w grzybobraniu, aż się musieli powstrzymywać przez całą drogę, by nie mieć dodatkowego bagażu. Pasmo Łopiennika i Durnej, w szczególności na niebieskim szlaku, wypełniają zielone mateczniki. Było pięknie wewnątrz nie aż tak gęstych lasów. Wyszliśmy tak na Berdo, które od skrzyżowania z zielonym szlakiem jest oddalone w przeciwną stronę pięć minut.

Przez Durną przelecieliśmy dość sprawnie, głównie z powodu braku pochyłości, jedyną przeszkodą terenową było błoto zalegające na dość szerokiej ścieżce. Było czasem tak uciążliwe, że się na nim pośliznąłem i przewróciłem. Do tego czasu też nie spotkaliśmy tych zapowiadanych mgieł. Nie było niestety jednak wielu panoram. Jedynym widokiem podczas całego spaceru było malutkie okno za Durną, za którym dostrzec można Zalew Soliński. Brak dalekich obserwacji wynagrodziłem sobie sporą ilością zdjęć starych drzew, mateczników i buczyny. Zresztą pierwsze dwa dni całej eskapady Bieszczadzkiej, były tak skonstruowane, by nie tracić widoków na późniejszych szlakach — w szczególności na Połoninie. Tymczasem Łopiennik i Wołosań i tak były do zrobienia w ramach Diademu Gór Polskich. Sama ta dzikość i spokój oraz to, że nie spotkaliśmy prawie nikogo, było ciekawym doświadczeniem.

Takie duże okazy były na trasie. Grzyby były napawdę dorodne nawet przy szlaku na jego całej długości.

Znów zaczęło ciemnieć z powodu nagromadzających się mgieł. My dochodziliśmy do formacji skalnych, które ozdabiają przedostatni odcinek marszu. Różne wychodnie skalne ukazujące flisz karpacki, tak bardzo nam znany z bardziej przetrawersowanych pasm. Jednak tu, w dość dzikim miejscu, z czystym powietrzem, były niesamowicie pokryte mchem. Po wyjściu na jakiś grzbiet dopadło nas mleko w gazie. Wydawało nam się, że bardziej od mgieł, były to po prostu niskie chmury zahaczające o szczyt. To motywuję nagłym pojawieniem się tych warunków oraz ustąpienie ich po zejściu niżej podczas powrotu. Ostatnia prosta przywitała nas polaną. Może w inny dzień byłoby coś widać, wtedy nie było nic ciekawego. My jednak brnęli dalej. W końcu zobaczyliśmy jakichś ludzi i oparty o drzewo drogowskaz. Osobami tymi była para złożona z młodego chłopka i równie młodej dziewczyny. Drogowskaz, z kolei, miał na sobie napis "Łopiennik". To tu. Wskazywał na to również nieco wyżej, na skale położony słup osnowy geodezyjnej, krzyż i jakaś tablica.

Na tabliczce przybitej do skały widzieliśmy cytat z pamiętnika jakiegoś Zygmunta Kaczkowskiego. Wpis z sierpnia 1833 roku informował o wycieczce na ten szczyt. Dopiero później wyczytałem na Wikipedii, że był to jeden z bardziej utalentowanych polskich pisarzy. Zachęciło mnie to do wpisania, do swojej listy czytelniczej, jego powieści szlacheckich. Obok szczytu była też ławeczka, z której nie skorzystaliśmy. Mogliśmy jednak wyczytać, że jest to jedna z pięćdziesięciu postawionych w tych okolicach. Podobną znaleźliśmy na Wołosaniu oraz na Jaśle. Porozmawialiśmy troszkę z parą i dowiedzieliśmy się, że dziewczyna jest prawie tutejsza, bo z okolicy Gór Sanocko-Turczańskich. Chłopak natomiast był fotografem i przyjechał z dalsza, z okolicy Gór Świętokrzyskich. Zrobił nam zdjęcia przy znaku z mojej lustrzanki używając trybu manualnego. Dowiedzieliśmy się, że nad Nikony (mam jednego w posiadaniu) woli Canony. Troszkę ponarzekaliśmy na brak widoków, ale dziewczyna była bardzo zadowolona. Cieszyła się z klimatu i atmosfery, bo nigdy nie była jeszcze podczas takich mgieł na wycieczce. Tylko w Bieszczadach można spotkać takie wolne duchy, bo zaproponowali, by zrobić sobie razem selfie. Nie mieliśmy nic przeciwko, choć było to troszkę dziwne, ale byli dość towarzyscy. Zrobili sobie z ich komórki zdjęcie na pamiątkę wycieczki.

Ostańce skalne za Durną i Wierchem Jabłońskim, tuż przed Łopiennikiem. Zresztą jedne z wielu.

Nie było nic ciekawego przy schodzeniu, bo cały czas droga prowadziła w dół. Prosto do Jabłonek. Jednak trzeba było uważać, bo te kropelki wody, które zasłaniały widok i dostarczały klimatu, również powodowały śliską nawierzchnię. Dodatkowo była ona przykryta dużą ilością liści. Przez to mieliśmy groźnie wyglądający wypadek. Mama pośliznęła się na tym wszystkim i troszkę zjechała ze zbocza. Nie daleko, ale jednak. Na szczęście nic się nie stało, oprócz bólu ręki, który utrzymywał się u niej do końca dnia. Na samym dole, podobnie jak na początku wycieczki, nie było ani śladu mgieł. Jednak szliśmy już tylko płaską szutrówką, która co jakiś czas była poprzecinana mostkami. Co ciekawe każdy z takich drewnianych konstrukcji był oznaczony numerem przez nadleśnictwo.

Doszliśmy tak do asfaltu. To było ostatnie paręset metrów, a jednak zdążyliśmy minąć dwie dość duże kapliczki. Jesienią dni stają się już bardzo krótkie, dlatego też większość z czasu danego nam przez Słońce wykorzystaliśmy spacerując. Jadąc jednak taki kawał kilometrów samochodem, chcieliśmy zobaczyć jak najwięcej z tego, co okolica ma do zaoferowania. W głównej mierze interesowały nas kościoły i cerkwie. Pojechaliśmy najpierw do Cisnej. Kościół był zamknięty, ale wyczytaliśmy, że msza jest za godzinę. Pierwsze znalazłem na mapach Google, że jest jakaś cerkiew w Smereku. Po doczytaniu bardziej dowiedziałem się, że został tylko tam krzyż, a sam obiekt był gdzieś w lesie. Zrezygnowaliśmy z tego pomysłu, ale przynajmniej od teraz mieliśmy pojęcie, że takie nieistniejące obiekty też znajdują się na mapie, bez dodatkowych komentarzy. Skończylismy więc jadąc do Przysłupia, do małego kościoła filarnego. On też jednak był zamknięty, więc jedyne co to obiegłem go dookoła z aparatem w dłoni.

Szczyt Łopiennika. Za mną, co zdjęcie nie uchwyciło, była tabliczka z drogowskazem. Tutaj tylko słup osnowy geodezyjnej, krzyż i ta odbijająca światło tabliczka na skale. Był na niej wypisany cytat z pamiętknika Kaczkowskiego.

Powoli zbliżał się czas mszy w Cisnej, więc wróciliśmy do niej. Wewnątrz były trzy osoby. Skromny, ale ładny ołtarz był już podświetlony. Na chórze, na który patrzyliśmy z dołu, było puste miejsce, jakby brakowało organ. Niedługo potem przyszedł ksiądz i zaczął odprawiać nabożeństwo, więc po wykonaniu wszystkich zdjęć kulturalnie wyszliśmy. Mając troszkę czasu wolnego, przeszliśmy się po całej Cisnej. Mijaliśmy w centrum, na wzgórzu jakiś pomnik. Ogrodzony był barierkami, bo teren obok stanowił plac budowy. Nie chcieliśmy jakoś szukać sposobu na obejście tych zabezpieczeń. Udało mi się z lustrzanki, przy dużym zoomie, odczytać, że monument jest pamięci poległych z rąk armii UPA.

Już się robiło ciemno, więc tylko wstąpiliśmy do otwartego monopolowego. Zachciało nam się zrobić grzańca z jakiegoś tutejszego jabola. Nasza gospodyni powiedziała, że nie to jest tak naprawdę to, co serwują w słynnej Siekierezadzie, tylko dodają jeszcze przypraw i trochę więcej alkoholu. Podczas tego, jak reszta ekipy wybierała trunki, mój wzrok przykuła półka z książkami. Wiele razy wcześniej słyszałem o "Księdze legend i opowieści bieszczadzkich" pióra Andrzeja Potockiego. Między innymi od kolegi ze studiów. Pomyślałem, że to byłaby bardzo dobra pamiątka z wycieczki, w szczególności, że wydanie było bardzo ładne. Nie myśląc długo kupiłem ją. Mama jeszcze dopatrzyła suszonego czosnku niedźwiedziego. Więc nikt nie wyszedł z pustymi rękami. Ja tylko mogę się dzisiaj śmiać "a w monopolowym kupowaliśmy książki".

Kościół pw. św. Stanisława Biskupa w Cisnej

Spróbowałem szczęścia i otworzyłem swój nowy nabytek na pierwszej stronie. Traf chciał, że na trafiłem właśnie na opowieść związaną z Dołżycą (gdzie mieliśmy kwaterę) oraz Łopiennikiem. Jeszcze jak wracaliśmy samochodem na nocleg, mijaliśmy spotkaną na szczycie parę, które teraz śmigała obok asfaltu. W pokoju troszkę odpoczęliśmy, ale niedługo, bo już zawitała do nas gospodyni i zapaliła w kominku. Mówiliśmy jej, że sami byśmy sobie zapalili, ale chyba jej się strasznie nudziło i chciała pogawędzić, bo nie dała nam ani drewna, ani podpałki. Opowiadała, że ma stałych klientów od ośmiu lat, jednak nie chodzą tak jak my po górach. To z przyczyn zdrowotnych. Jednak za to spacerują po lesie i zbierają grzyby. Później je na miejscu marynują, z jej opowieści wynikało, że zrobili ponad 50 słoików przetworów. Opowiadała też o jakieś kobiecie, która była niedawno i narzekała, że nie będzie iść do Cisnej po asfalcie bez chodnika. Obdzwaniając znajomych, znalazła jej miejsce w centrum, jakimś żółtym bloku (chyba O.S.Wołosań). Tamta później dzwoniła do gospodyni narzekając, że za głośno. Takie luźne barwne gawędy.

Jak opowiedzieliśmy, że widzieliśmy ogromne grzyby, takie, jakie u nas nie rosną, to babka powiedziała, że ona nie musi do daleko na zbiory chodzić. Tuż za dom, pod las i już ma całe koszyki. W jeden dzień pokazała nam dwa inne pokoje dwuosobowe, które właśnie przygotowuje do wynajęcia. Całkiem spoko, tak przynajmniej mi się wydaje. Zawsze zabierała nam taką godzinę po powrocie. Nie przeszkadzało nam to, bo jednak był to całkiem miły folklor, słuchając co ona tam ma do powiedzenia. Nie była też bardzo uciążliwa, bo co innego, gdyby nie mogła skończyć tych opowieści. Jak już byliśmy sami, to zostało nam ustalenie trasy kolejnej wycieczki, a także jakie cerkwie i drewniane kościoły w okolicy się znajdują. Pomyśleliśmy, że dobrym byłoby zrobienie ich przy drodze powrotnej do domu, jak po wycieczkach nam niestarczy czasu. Jeżeli chodzi o prysznic, to ciężko było dobrać temperaturę wody. Raz leciała wrząca, raz lodowata woda, niezależnie od tego, jak się przekręciło gałką. Jakimś cudem jednak udawało nam się uzyskać taką letnią, by obmyć się z całego potu nazbieranego podczas dnia. Poszliśmy też wcześniej ciut spać, bo szykowała nam się w nocy zmiana godzin.

Następnym razem opiszę kolejny dzień, który poświęciliśmy na wycieczkę na Wołosań z Cisnej.

Miłego
Adiabat
28.01.2022 (z notatek z wycieczki)


Link:
J. Kaczkowski "Mój pamiętnik z lat 1833-1843": https://pbc.gda.pl/dlibra/doccontent?id=20328

Komentarze