Wołosań z Cisnej - 30.10.2022 (Bieszczady 2022)

Na drugi dzień wycieczki, który według meteogramów również miał być pozbawiony możliwości dalekich obserwacji wybraliśmy Wołosań. Też nam się niewygodnie wstawało, ale tym razem z powodu zmiany godzin. Była piąta rano, noc ciemna, ale wiedzieliśmy, że za niedługo zacznie się przejaśniać. Tym razem rozpoczynaliśmy spacer z Cisnej, gdzie mieliśmy dzień wcześniej okazje obczaić parking. Mogliśmy iść troszkę mniej, gdybyśmy wiedzieli, że można podjechać prawie dwa kilometry ulicą w górę. Miło jednak było się tak po prostu przejść w ciszy o świcie, gdzie nie było możliwości zobaczenia nawet żywej duszy. Dodatkowo mieliśmy czyste sumienie wpisując tę wycieczkę do Diademu Gór Polskich — zaparkowanie na wyżej położonym parkingu byłoby troszkę jak oszukiwanie. Na samym początku mieliśmy okazję, jak w iście westernowym stylu patrzą na siebie dwa koty. Całkiem ładne muszę przyznać. Nie było samo południe, ani też nie zaczęły się atakować. Tak rozpoczęliśmy naszą wycieczkę.

Link do galerii: https://photos.app.goo.gl/8J5YJkcLMgf6f3HQ9

Po przejściu całej długości asfaltu natrafiliśmy na O.W. Wołosań, oraz na schronisko pod Honem. Przy tym drugim obiekcie znajdowała się pierwsza i jedyna panorama, którą mogliśmy w ten dzień oglądać. Oczywiście zapisałem go w formie paru zdjęć, podobnie też uczyniłem pod koniec wycieczki. W przeciwieństwie do Łopiennika ta wycieczka nie była pętlą. Wracaliśmy się tymi samymi tropami, którymi wychodziliśmy na szczyt. Rankiem do samej Chaty pod Honem zawitaliśmy, by podbić książeczkę, ale nie widzieliśmy żadnej pieczątki, a wszyscy chyba jeszcze spali. Taką pamiątkę ufundowaliśmy sobie dopiero przy powrocie. Stempel jest wielkości całej strony, czyli jak dobrze myślę takiej A6. Od razu mieliśmy pierwsze podejście, na parę razy przytaczany z nazwy Hon. Raczej na cały masyw, bo do tego szczytu i tak, i tak trzeba było jeszcze podejść. Jednak ten fragment o tyle zapadł nam w pamięć, że był okropnie ostry. Nad tym śliskim szlakiem z zalegającymi mokrymi liśćmi były słupy nieczynnego i zapomnianego wyciągu orczykowego.

Sam Hon nie jest opisany nawet tabliczką. Rolę punktu charakterystycznego pełni pozbawiona kory i korony część drzewa. Na nim ktoś wypisał tuszem trzy litery składające się na nazwę tego obszaru. Koś inny dopisał jeszcze długopisem wysokość - 820. Przyznam, że było dość zimno. Dodatkowo też zaczęło gęstnieć powietrze, tak że dalej niż paręnaście metrów nie widzieliśmy. Najprawdopodobniej, tak jak dzień wcześniej to były niskie chmury osiadłe na wzgórzu. Szliśmy tak w lesie, sukcesywnie pnąc się w górę. Była to grań, więc nie mieliśmy jakichś innych ostrych podejść. Owszem, czasem trzeba było ciut się powspinać, ale przeważnie to była płaska trasa. Kolejne szczyty nie były oznaczone nawet takim amatorskim atramentem. Jedyne, po czym rozróżnialiśmy wierzchołki, to po podejściach i kopczykami kamieni znajdujących się za nimi.

Bacówka Pod Honem w Cisnej

Jedyną z oznakowanych gór, które mieliśmy po drodze, była Osina. Berest oraz Sasów można było minąć nawet o tym niewiedza. Co zresztą zrobiliśmy. Mój folder z tego dnia mogę nazwać "Tysiąc zdjęć drzew i mgły", bo naprawdę oprócz tych elementów, nie było żadnych innych punktów charakterystycznych. Dosłownie niczego innego, na czym można byłoby oprzeć opis. Mimo wszystko było to jedna z tych magicznych wycieczek, bo las wyglądał jak zaczarowany. Dziewiczy i pusty, że idąc samemu, można byłoby się najeść strachu. Na pewno można byłoby kręcić jakieś amatorskie filmy horrorowe. Nie było grzybów. Wiem, każdy grzybiarz tak mówi, gdy znajdzie jakieś urodzajne miejsce. Jednak faktycznie, porównując to do masywu Łopiennika, to tutaj nie było czego szukać.

Staraliśmy się zabić czas rozmową. Nie to, żeby przeszkadzało nam milczenie i cisza, ale idąc cały czas w takim samym otoczeniu, wycieczka może się troszkę dłużyć. Dodatkowo baliśmy się, że z krzaków jednych, czy drugich wyskoczy na nas jakiś wilk, czy niedźwiedź. Obawa nie była bezzasadna, bo te tereny naprawdę można nazwać pierwotną puszczą karpacką. Gospodyni naszego noclegu opowiadała, że trzeba głośno rozmawiać, gdy się idzie. Wtedy zwierzyna nie jest zaskoczona obecnością i może się w spokoju oddalić. Ponoć zwierzęta atakują ludzi prawie wyłącznie w obronie własnej. Mam lekkie wątpliwości czy to się stosuje do takich niedźwiedzi, które jesienią gromadzą kalorię na zimę. Jednak rada była w pewien sposób uspokajająca.

Przerażająca, ale urzekająca zamglona selva oscura.

Tak ni stąd, ni zowąd nasz szlak połączył się z innym, zielonym. Później sprawdziłem, że prowadzi do Żubraczy — wsi obok Cisnej. Wtedy rozmawialiśmy o jakości mediów, głównie radia i telewizji. Ja mam dość krytyczne podejście do nich. Argumentowałem, że jest tyle ciekawych rzeczy, które można byłoby pokazać — osiągnięcia naukowe (nawet naszych rodaków), osiągnięcia literackie i kulturalne. Wiem, że są czasem pokazywane, ale jednak najczęściej to jest jakieś tragedie i polityka. Podałem przykład, że mamy świeżo upieczoną noblistkę — Olgę Tokarczuk. W miesiącu, gdzie uzyskała nagrodę, wszystkie jej książki były wykupione w całej Polsce. Oznacza to, że jest popyt na takie tematy. Dzisiaj już nikt o niej nie mówi. Tata próbował mnie przekonywać, że nie jest tak źle i mimo wszystko poziom nie jest tak niski, jak mi się wydaję. Oczywiście nie mówimy o różnych zabijających szare komórki programach typu show.

Tak dotarliśmy do głównego celu wycieczki. Czekała na nas ławeczka — taka sama jak na Łopienniku. Były postawione obok siebie dwie tabliczki, które informowały nas o nazwie miejsca — jedna standardowa, a druga w ramach jakieś Korony Ziemi Sanockiej. Przy okazji na tej do odznaki była napisana alternatywna nazwa góry "Patryja". Nie widziałem wcześniej na mapach takiego imienia. Przy okazji dowiedzieliśmy się, że szliśmy odcinkiem europejskiego szlaku E-8. Na szczycie Wołosania spotkaliśmy dwóch panów z Rzeszowa i chyba Maniowej (gdzieś z okolic) szli do Cisnej. Wyszli skądś indziej, już nie pamiętam, ale opowiadali, że są na dwa samochody.

"Anioły bieszczadzkie bieszczadzkie anioły". Nawet kiedy pogoda nietęga patrolują szlak.

Długo tam nie zabawiliśmy, bo powtarzając za Krystyną Prońko "W wielkim mieście nie wie nikt / Ile czasu może mżyć / Taki deszcz, deszcz w Cisnej". No, nie był to deszcz, a mgły, albo wnętrze chmury. Było też mroźno, choć przynajmniej nie wiało tak jak dzień wcześniej. Powrót nam się troszkę dłużył, bo wracaliśmy tą samą trasą. Nic nas więc nie zaskoczyło już w tym bukowym lesie. Powoli schodziły mgły, więc się troszkę z tego mrocznego klimatu umknęło. Jednak i tak mi się podobał. Rozmawialiśmy o tym, jak się obecnie czyta amatorsko o folklorze słowiańskim, celtyckim czy germańskim, na ile jest rzetelna wiedza. Często w takich popularnonaukowych blogach o słowianowierstwie, czy podobnych tematach, mogą się te kultury mieszać. Niektóre z bóstw czczonych mogły mieć na przykład bardzo lokalny zasięg, a poza tym przecież i tak, i tak społeczności te ze sobą prowadziły dialog. Takie drobne rozmyślania dla zabicia czasu. Przy okazji minęliśmy rowerowy singletrack, dość ciekawa opcja dla sportowców.

W końcu dotarliśmy do bacówki pod Honem, a niedługo później, po zejściu asfaltem, też na parking. Zawitaliśmy też do goprówki w Cisnej, by podbić książeczki. Z racji młodej godziny postanowiliśmy zrobić sobie małą wycieczkę objazdową po okolicznych atrakcjach. Na pierwszy ogień poszła wieża widokowa, a raczej taras widokowy "Szczerbanówka". Niestety z racji pogody nie widzieliśmy za wiele. Dwa dni później, jak już wracaliśmy do domu, to zawitaliśmy znowu w to miejsce. Wtedy stamtąd roztaczał się piękny widok na okoliczne pasma, nawet można było zobaczyć połoninę.

Hon, o tu! Pierwszy (i ostatni) odwiedzony szczyt na naszej trasie.

Kolejnymi punktami do odwiedzenia, były kościoły i cerkwie. Większość była zamknięta, ale parę udało się zobaczyć od środka. Jednak wymienię chronologicznie te obiekty kultu, przy których się zatrzymaliśmy. Stosunkowo nowy, ale śliczny drewniany kościółek w Woli Michowej. Niestety był zamknięty. Następnie była cerkiew grekokatolicka w Smolniku. Jest to duży murowany budynek z 1806 roku ze starą dzwonnicą. Tutaj udało nam się zobaczyć jak wygląda wystrój. Kiedy ja robiłem zdjęcia z zewnątrz, tata podleciał do pierwszego znajdującego się obok domu. Okazało się, że była to kościelna, czy opiekunka obiektu, która miała klucze. Jednocześnie przyjechały dwa kolejne auta turystów. Przepiękny ikonostas i malowania na ścianach naprawdę urzekały swoim wyglądem. Oprowadziła nas wszystkich po całym obiekcie opowiadając o całej historii tego, na co patrzyliśmy. Jeszcze przed pojechaniem dalej, dowiedzieliśmy się, że regularnie oprowadza wycieczki to cerkwi. Przyjechała tutaj dawno, a rodem jest spod Koła, czyli dość daleko.

Kolejnym piękną drewnianą świątynią, była cerkiew prawosławna w Radoszycach. Wybudowana była w drugiej połowie XIX wieku. Przed nią stoi monumentalna brama z trzema dzwonami. Nie mieliśmy okazji wejścia do środka, jedynie otwarta była kruchta. To i tak dobrze, bo mieliśmy szansę zobaczyć wspaniały ikonostas. Niestety to tylko kopia, bo w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku został rozkradziony. Będąc w temacie ikon, udało nam się zaglądnąć, do wytwórni w Cisnej. Pracownia Ikon "Veraikon" Jadwigi Denisiuk jest otwarta za darmo dla zwiedzających. Zamknięcie jest o 17, więc udało nam się na ostatnią chwilę. Myśleliśmy, że się spóźniliśmy, ale jeszcze świeciło się światło. Otworzył nam gospodarz i opowiedział o tych dziełach sztuki. Wszystko jest ręcznie pisane i taki proces trwa dość długo. Dlatego też ich cena jest dość wysoka. Przy okazji dowiedzieliśmy się, że jednym z klientów jest Watykan, a nawet papież Franciszek ma w swoim dobytku parę takich. Nie chcieliśmy się dłużej narzucać, więc podziękowaliśmy za oprowadzenie i pojechaliśmy dalej.

Cerkiew św. Mikołaja w Smolniku, obecnie kościół. Nie mylić z inną drewnianą w innym Smolniku. Ten Smolnik jest nad Osławą.

Zrobiła się już noc, więc już postanowiliśmy skończyć nasze wojaże jadąc gdzieś na obiad. W planach na dzień mieliśmy stołowanie się w Siekierezadzie. Chcieliśmy tak złapać dwie sroki za ogon — zjeść coś i odwiedzić najsłynniejszą z restauracji w Bieszczadach. Pierwsze wrażenie było takie, że rodzice nie rozpoznali tego miejsca, mimo bycia już tu wcześniej. To temu, że w ostatnich dwudziestu latach się dość rozbudował. Wchodzi się więc do nowej części, która pokryta jest rysunkami i portretami ponoć wykonanymi przez żonę właściciela lokalu. Dopiero niżej są drzwi do znanej miejscówki. Tą już rozpoznaliśmy, ja tylko ze zdjęć. Diabełki, drewniane figurki, poroża i inne bibeloty wypełniały każdy centymetr kwadratowy ścian i sufitu. Podobnie z ludźmi, nie chciało nam się czekać godzinę na przygotowanie dania, w szczególności, że do samej lady kolejka była długości trzech kwadransów.

Przy wychodzeniu zaczepiła nas pewna młoda dziewczyna. Pierwsze nie poznałem, ale okazało się, że była to ta turystka, którą z chłopakiem widzieliśmy na Łopienniku. Opowiadała, że jak wyłoniliśmy się wtedy z mgły, to byliśmy jak takie dobre duszki (tak to wyraziła). Troszkę porozmawialiśmy na luźne tematy. Tym razem ja zaproponowałem zrobienie sobie selfie, tak jak oni zaproponowali dzień wcześniej na szczycie. Całkiem miły to był zbieg okoliczności. Zawitaliśmy jeszcze do stojącej obok łemkowskiej restauracji Łemkowyna, równie folklorystycznej co Siekierezada. Tam jednak zniechęciły nas ceny, które nie były turystycznie przyjazne. Udało mi się jednak narobić parę zdjęć wnętrza, które było równie ciekawe.

Cerkiew św. Dymitra w Radoszycach, dawniej świątynia prawosławna, a nawet unicka, obecnie kościół.

Skończyło się na tym, że posililiśmy się obiadem ze słoików. Był całkiem dobry. Niedługo potem zjawiła się właścicielka noclegu i podobnie jak dzień wcześniej troszkę porozmawialiśmy. Pierwszym tematem były psy, bo akurat jej szczeniak wabiący się Niko, był razem z nią. Oczywiście to nie jest jej pierwszy pies, bo ten ma siedem miesięcy, a przynajmniej wtedy miał. Wzięli go ze schroniska, ale niestety już ktoś wcześniej zdążył mu obciąć ogon. Nigdy nie zrozumiem tego barbarzyńskiego zwyczaju i czemu on miał służyć. Piesek już dostał wszystkie szczepionki, ale musiała przez dwa tygodnie często jechać do Leska, do weterynarza. Teraz wygląda na szczęśliwego. Wcześniej miała starego czternastoletniego kundla. Mieli też beagle'a, choć był niepokorny i uciekł sam. Troszkę rozpisałem się o psach, a to temu, że dowiedzieliśmy się, że na szlaki nie można ich brać. Nie tylko w parku narodowym, ale nawet w parku krajobrazowym, w którym się znajdowaliśmy. Jednak widzieliśmy, jak to jest respektowane na szlaku na Jasło. Przy okazji przyciągają ponoć zwierzynę, a dokładniej niedźwiedzie i wilki.

Jeszcze troszkę poopowiadała o okolicy, rodzinie i różnych historiach. Nie będę jednak zamęczał takimi detalami na łamach posta o wycieczce górskiej. Dzień zakończyliśmy przegrywaniem zdjęć i oglądaniem fragmentu Zielonej Mili. Świetny film. Nie oglądnęliśmy całego, bo podwyższamy poprzeczkę każdego poranka — tym razem budzik nastawialiśmy na 4:45. To tylko dlatego, że koronna wycieczka miała się odbyć jutro. Ostrzyliśmy ząbki na przejście całej Połoniny Wetlińskiej, a nawet dojścia do Smereka. O tym jednak opiszę na łamach następnego posta.

Miłego,
Adiabat
01.02.2023

Komentarze